Dlaczego luksus? Bo produkcje te: „Ogniem i mieczem”, „Pan Tadeusz”, uzyskały milionową publiczność, która płaci za bilety w nastroju uczęszczania na mszę (należy pójść obowiązkowo i nie trzeba się zastanawiać), więc jest pewność, że naród wybierze się też na następny podobny kawałek. Jest to drugi główny nurt kina patriotycznego obok cyklu „nadwiślański Hollywood”, czyli polski prowincjonalny Cholewud, gangsterskie Chicago z Pelcowizny i bazarowy Wall Street z Mielęcina. Będzie zapewne rąbany tak długo, póki lektur gimnazjalnych starczy, aż do ekranizacji, jak to ktoś ostatnio przewidywał, „Bogurodzicy” i „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Działalność ta wpycha widzów w infantylizm i w anachronizm, zaiste paradoksalny na progu XXI stulecia. Wyłania się jednak pytanie, skąd wziął się Jerzy Kawalerowicz w tym pasztecie? Jako że udział innych protagonistów jest bardziej wytłumaczalny. Jerzy Hoffman nakręcił poprzednio dwie części „Trylogii”, więc mógł ją uzupełnić robiąc obecnie „Ogniem i mieczem”. Andrzej Wajda również nieraz już wykorzystywał materiał historyczny kostiumowy i mógł tu dołączyć „Pana Tadeusza”. Ale gdzie Kawalerowiczowi do bigoteryjnego „Quo vadis”? Można by na to odpowiedzieć, że przecież on również jest specem od wielkich spektakli: „Matka Joanna od Aniołów”, „Faraon”... Owszem, ale jego dotychczasowa twórczość, łącznie z tymi superprodukcjami, wyrażała program, do którego owe „Quo vadis” zgoła nie pasuje. Spróbujmy zobaczyć, co tu się dzieje.
Światy zaginione powracają
Kawalerowicz jest fenomenem: łączy zastanawiającą rozmaitość z uporczywym stałym punktem widzenia. Ktoś go określił jako epika cywilizacji skazanych, rekonstruktora światów przepadłych.