Autor „Epilogu burzy” w ostatnich latach życia lubił się nazywać pułkownikiem Królewskiej Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci. Było w tym coś więcej niż literacka dezynwoltura. Chcąc nie chcąc został żołnierzem w toczącej się w Polsce gdzieś od początku lat 90. wojnie kulturowej między obozami polskiej inteligencji: liberalno-lewicowym i konserwatywno-prawicowym. Wypowiedzi publicystyczne Herberta z pięciu ostatnich lat życia, jego konflikt z Miłoszem, odsłonięte nowe fakty z jego biografii (nie był aż tak niezłomnym, na jakiego go kreowano, a i jego lwowska, partyzancka, akowska przeszłość bardziej należała do legendy niż faktów) – wszystko to antagonizuje dziś czytelników Herberta ponad miarę i skłania do nazbyt instrumentalnych odczytań.
Źle by się stało, gdyby festiwal Herberta odbył się kosztem jego poezji. Nie to powinno być najważniejsze, czy pisał prawdę o sobie ani który Herbert jest ważniejszy: czy twórca dawniejszych wierszy, czy autor antymiłoszowskiego „Chodasiewicza”, czy eseista: autor „Barbarzyńcy w ogrodzie”, „Martwej natury z wędzidłem”, „Labiryntu nad morzem”, „Króla Mrówek” albo publicystycznych artykułów i wywiadów z „Tygodnika Solidarność”. Chociaż odpowiedź sama się narzuca. Chodzi o oddanie sprawiedliwości dziełu pisarza, który nam zostawił dużo więcej w spadku, niż sądzą jego „wielbiciele” (zwłaszcza ostatniej godziny). I także chodzi o to, że jego spuścizna jest wystarczająco doniosła, skomplikowana i wieloznaczna, byśmy mogli poczuć wdzięczność, niezależnie od zapatrywań politycznych. Wreszcie − i może przede wszystkim – chodzi o to, by czytać go w porządku, w jakim umieszcza się jego dzieło, to znaczy w porządku literatury, zwłaszcza w porządku poetyckim.