Deklaracja „Dominus Iesus”, dokument watykańskiej kongregacji strzegącej czystości doktryny wiary katolickiej, miała w intencji autorów, z kardynałem Josephem Ratzingerem na czele, przypomnieć katolikom, że jedyna pewna droga do zbawienia prowadzi przez Kościół rzymski pod przewodem papieża. Inne Kościoły chrześcijańskie, a tym bardziej inne wielkie religie zorganizowane, są w mniejszym lub większym stopniu, „ułomne” pod względem zdolności zbawczych. Ludzie niewierzący mogą wzruszyć ramionami: to nie ich zmartwienie. Tymczasem setki tysięcy chrześcijan angażują się od wielu lat w ruch ekumeniczny, poszukujący najlepszych dróg porozumienia i współpracy ponad podziałami organizacyjnymi i doktrynalnymi, podobny dialog toczy się od lat między chrześcijanami a wyznawcami islamu, judaizmu i religii orientalnych. Żeby zrozumieć ich ból i zaskoczenie po ogłoszeniu „Dominus Iesus”, wyobraźmy sobie, że na przykład ekumeniczna Światowa Rada Kościołów albo zgromadzenie rabinów wydaje dokument wyliczający ułomności Kościoła rzymskiego. Jak zareagowaliby katolicy? Czy czuliby się dalej partnerami w rozmowie? Tak mniej więcej czują się dziś nie tylko „ułomni” chrześcijanie-niekatolicy, ale także rzesza katolików rzymskich zaangażowanych w ruch ekumeniczny. Ale ruch ten zdziałał zbyt wiele dobrego, by mogła go przekreślić jedna watykańska deklaracja przywołująca do porządku zbyt gorliwych ekumenistów. Wizerunkowi Kościoła wyrządziła zło, ale samego dialogu już nie zatrzyma.