Nurkowie ciągle opowiadają o euforii głębin. Mawiają, że każde dziesięć metrów w stronę dna to jak jeden kieliszek Martini. Przyczyną jest narkoza azotowa – podawany pod coraz większym ciśnieniem gaz odkłada się w organizmie. Witek słyszy wtedy kościelne dzwony, Siwy ma widzenie tunelowe – to jest tak, jakby patrzył przez odwróconą lornetkę, Paweł ma głowę pełną ludzkich głosów. Ania, lekarz-płetwonurek, przeprowadziła kiedyś test. Zamknęła się z kolegami z instytutu medycyny hiperbarycznej w komorze ciśnień, gdzie można stworzyć warunki, w jakich oddycha się w głębinie. Na „głębokości” 40 m wyciągnęli kartki, żeby zapisać swoje myśli. Trudno to było później odczytać – zmienił się charakter pisma, tekst nie miał sensu, rwały się wątki.
Z głębokością jest więc tak, jak z Martini – każdy ma swoją granicę. Nie wolno jej przekroczyć, bo przestaje się reagować na jakiekolwiek bodźce. Człowiek czuje, że może oddychać pod wodą, chce zostać, zrzuca z siebie sprzęt.
Gwiazdka w tydzień
Witek jest instruktorem w Klubie Wanda, płynie tuż obok, asekuruje mnie – żółtodzioba, trochę dalej z tyłu trzyma się drugi instruktor Wojtek. Tak być musi, nawet doświadczeni płetwonurkowie schodzą pod wodę zawsze w parach. Jeden pilnuje drugiego. Jeden drugiemu ufa. Tu na dole mają tylko siebie.
Harcerski Klub Płetwonurków Wanda to jeden z najstarszych takich klubów w Polsce. Powstał jeszcze w latach 50. Do niedawna łatwo je było policzyć na palcach obu rąk. Reglamentowane, mogły działać podczepiwszy się pod harcerstwo, Ligę Obrony Kraju, PTTK lub ZSP. Organizacyjna nadbudowa gwarantowała dostęp do sprzętu nurkowego. Dzięki niej można było liczyć na wojskowy, policyjny lub strażacki demobil, czasem dar Gdańskich Zakładów Mechaniki Precyzyjnej – jedynego polskiego producenta automatów oddechowych.