Największe stacje telewizyjne w noc powyborczą ogłosiły zwycięstwo Busha, po dwóch godzinach musiały informacje sprostować, a potem komputerowcy zeszli gdzieś do podziemia: prognoz tak oczekiwanych nikt nie ogłaszał, jak gdyby ta specjalność przestała w Ameryce istnieć.
Skoro nie można szybko policzyć głosów na Florydzie, tym bardziej nie można powiedzieć, jakie konkretnie czynniki zdecydowały tam o zwycięstwie. Czy głosy starszych mieszkanek słonecznego stanu, bardziej niż inni wyborcy urażonych moralną zgnilizną w Białym Domu? Czy kubańskich emigrantów oburzonych odesłaniem Fidelowi małego uciekiniera i rozbitka Eliana Gonzaleza? A może to, że Al Gore, sztywny i przestraszony, bał się wykorzystać wciąż wielką popularność i talent swego szefa Billa Clintona, którego w całej kampanii nie było widać?
Do urn w walkmenach
Elegancka Pennsylvania Avenue w Waszyngtonie na odcinku przed Białym Domem jest zamknięta dla ruchu. W dniu wyborów dwaj młodzi mężczyźni w kauczukowych maskach na twarzy – jeden udający Busha, drugi Gore’a – obaj w czarnych garniturach i adidasach, ścigali się tam na deskorolkach, co filmowała jakaś amatorska ekipa telewizyjna. Dwie ulice dalej przed najbliższym Białego Domu lokalem wyborczym panował podobny luz. Lokal urządzono w pompatycznej siedzibie Międzynarodowego Funduszu Walutowego, z granitowymi fontannami przed wejściem, ale głosowali ubrani w dżinsy i kolorowe kurtki studenci z pobliskiego uniwersytetu, przeważnie w walkmenach, ledwie zdejmowanych z uszu na czas wypełniania obywatelskiego obowiązku głosowania. Przed lokalem – bo w Ameryce można prowadzić agitację wyborczą dosłownie na progu lokalu wyborczego – stały jednak tylko dwie ekipy agitatorów: demokraci i zieloni. – Tutaj republikanie nawet się nie fatygują – objaśniła dziewczyna agitująca za Gore’em.