Archiwum Polityki

Mengele i łowcy nazistów

Gdyby Josef Mengele przeczytał „Pianistę” Władysława Szpilmana albo gdyby przeczytał „Dzienniki” Viktora Klemperera, ogarnęłaby go niechybnie wściekłość i pogarda, prawdę tych książek uznałby za histeryczne żydowskie rozszczepianie włosa na czworo, kapitana Wilma Hosenfelda, który uratował Szpilmanowi życie, uznałby za zdrajcę i mięczaka, świat, w którym wydaje się i czyta tego rodzaju książki, uznałby za świat, którym władają zasady starotestamentowej zemsty i nienawiści. Ale nawet gdyby miał taką możliwość, Mengele najpewniej ani Szpilmana, ani Klemperera nie wziąłby do ręki, Mengele gardził miazmatami literatury i sztuki współczesnej, on obcował wyłącznie ze sztuką wyższą. W roku l969 ukryty w farmie, w głębi brazylijskiego buszu, notuje w swych autobiograficznych zapiskach: „Jedyną pociechę znajduję w pracach Goethego, Weinhebera, Mörikego, Rilkego, Novalisa i innych. Dla nich warto być Niemcem”. Autorzy wydanej właśnie przez Universitas książki pt. „Mengele – polowanie na anioła śmierci” cytat ten przytaczają i najwyraźniej z prostotą weń wierzą. Mengele – powiadają – w tym okresie samotniczego życia popadł w introwertyzm i istotnie „interesowały go tylko kwiaty, Mozart, egzystencjalizm i niemieccy filozofowie”.

Zdawać by się mogło, że od czasów „Banalności zła” Hanny Arendt dociekanie infernalnych głębi esesmańskiej duszy, której przedśmiertne rzężenie mordowanych ofiar nie przeszkadza, może nawet wzmaga kontemplowanie muzyki klasycznej, to jest intelektualnie zgrana karta, i tak jest faktycznie, zgrane karty mają wszakże to do siebie, że gra się nimi w nieskończoność.

Polityka 47.2000 (2272) z dnia 18.11.2000; Pilch; s. 107
Reklama