Pojęcie „przejrzystości” państwa (a raczej jej braku) robi w Polsce niewesołą karierę. Tym bardziej niewesołą, że „nieprzejrzystość” jest niemal automatycznie kojarzona z wizją wszechogarniającej korupcji. Trochę tak, jakby istnienie pokusy przesądzało z góry o skali rozpowszechnienia grzechu. Tymczasem korupcję zwalczać trzeba zawsze, niezależnie od skali jej występowania, a dążenie do uczynienia państwa bardziej przejrzystym jest konieczne nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, ze względu na antykorupcyjne zalety przejrzystości. Skądinąd oczywiste.
Kwestie te zresztą są u nas często sprowadzane do problemu moralnej jakości klasy politycznej i do mechanizmów stricte politycznych. Slogany o „psuciu państwa” przez aktualnie rządzących wyjaśniają mniej niż obiecują. Pozostaje ogólne, przygnębiające i nadto błędne wrażenie, że polityka to z definicji sfera podejrzana o wszystko.
Konkretne błędy legislacyjne, złe decyzje oraz akty nadużyć władzy są dla bacznych obserwatorów łatwo uchwytne w ich szkodliwości. Gorzej jest z problemami mającymi swoje źródła także głębiej i nie tylko tam, gdzie zwykle się ich szuka.
Nieco głębiej, nieco dalej
Dlaczego wielu obywateli nie czuje się w swoim państwie u siebie? Co im przeszkadza w oswojeniu polskiego Lewiatana?
Po pierwsze, obiektywnie wysoki stopień skomplikowania machiny prawnej i strukturalnej nowoczesnego państwa. Gubią się w tym, nie tylko w Polsce, nawet zawodowi politycy, urzędnicy, dziennikarze.
Po drugie, istnieją rzeczywiste przeszkody natury prawnej, kulturowej i cywilizacyjnej. Gąszcz przepisów ulegających w dodatku częstym zmianom, obcy potocznemu język urzędowych pism i artykułów, pokrętny język wypowiedzi polityków, doniesienia o walkach, aferach i pseudoaferach „na górze”, niezrozumiały żargon urzędników, odmawianie wyjaśnień lub udzielanie ich bez cienia troski o to, czy interesant cokolwiek z tego rozumie.