Robert De Niro gra z zasady w filmach dobrych lub bardzo dobrych, ale i od tej reguły zdarzają się wyjątki, z czym mamy właśnie do czynienia na naszych ekranach w związku z premierą „Poznaj mojego tatę”. Wielki De Niro wciela się tu w postać emerytowanego pracownika CIA, który z braku innych zajęć rozpieszcza ulubionego kota, a ponadto „utrąca” kolejnych narzeczonych swej pierworodnej córki. Akurat zjawia się w domu następny kandydat na zięcia, grany przez Bena Stillera, tego ze „Sposobu na blondynkę”: jest pielęgniarzem z zawodu, co już stawia go na straconych pozycjach, ponadto nosi niezbyt wyszukane nazwisko Focker (wymawiane jak Fucker), przełożone w polskich dialogach niezbyt dokładnie na Pieprz, nie wspominając już o imieniu Gay, które wiadomo, co znaczy. Przyznam, że nie przepadam za dowcipami ze śmiesznych nazwisk, a już po prostu nie znoszę humoru wynikającego z przepełniania się szamba, który to przypadek tutaj występuje i to w wersji mocno rozszerzonej. Po prostu żenada. Początkowe sceny ze zgubionym bagażem kandydata na męża córki De Niro, z czego wynikają rozliczne komplikacje, też wydają się dość banalne. Oczywiście, są sceny, w których De Niro jest niezrównany, na przykład, gdy poddaje kandydata na zięcia testom na prawdomówność. Liczyłem jednak na coś więcej, oczekując niemal do końca projekcji, iż oto pojawi się niespodziewany zwrot akcji i okaże się, że ów fajtłapowaty pielęgniarz ma poważną misję do spełnienia na zlecenie jakichś konkurencyjnych służb specjalnych. No ale zaczynam wymyślać inny film, tymczasem w kinie mamy to, co mamy. Jak się nie będzie za dużo wymagać, też się można pośmiać.
[dla najbardziej wytrwałych]
Polityka
53.2000
(2278) z dnia 30.12.2000;
Kultura;
s. 43
Reklama