Opatrzność źle się obeszła z 18 górzystymi wysepkami wyłażącymi z wód północnego Atlantyku w połowie drogi pomiędzy Islandią a Szkocją: wszystkie niże, wichury i chmury pędzą w ich stronę i hulają po nich, jak chcą. Język farerski (tubylcy nazywają swe wyspy Fřroya) spokrewniony z islandzkim zna tyle określeń na mgły, ile Eskimosi na śnieg: gdy przychodzi mjorki, nie widać ręki przed oczyma, gdy przychodzi skađđa (litery đ-edd się nie wymawia), nie widać gór, gdy pollamjorki, to widać góry, ale drogi i wody już nie. Gdy mgły w końcu się rozwieją, a temperatura w maju sięgnie 11 stopni, Wyspy potrafią być urocze w swej dzikiej i surowej przyrodzie, choć wegetacja jest tutaj skromniutka. Dobrze rośnie tylko trawa, po której biega ponad 80 tys. owiec. Kiedyś mówiło się o nich, że są złotem Farerów. Te czasy należą jednak do przeszłości, podobnie jak do przeszłości należy niczym niekontrolowany połów ryb, jedyne prawdziwe źródło dochodu wyspiarzy.
W łapach kolonizatora
Liczba partii politycznych w tym maleńkim, bo 45-tysięcznym narodzie – ot, pół Koszalina – jest zdumiewająca, a różni je w gruncie rzeczy tylko jedno pytanie: z Danią czy bez, a jeżeli tak albo tak – no to dalej jak?
Anja Pedersen, duńska studentka biologii z 16-tysięcznej stolicy Wysp Torshavn, jest przekonana, że gdyby Farerowie nie mieli Danii, to by ją sobie musieli wymyślić. Wszystkie kryzysy, nawet te, na które solidnie zapracowali, idą zawsze na konto odległej o 2 tys. km Kopenhagi. Także bohater narodowy kupiec Magnus Heinasen to ofiara duńska: posądzony w XI w. o piractwo, stracił życie z rąk duńskiego kata.
Bardzo ambitny przewodniczący autonomicznego rządu Wysp Owczych 53-letni Anfinn Kallsberg powiada: – Mamy nasz własny język, naszą własną kulturę i własną historię.