Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Jak to w lecie

W anegdotce sprzed lat sędzia nakłaniał kupca z Ptasiej, żeby wyraził ubolewanie i cofnął słowo „łobuz” odnoszące się do jego konkurenta z Bielańskiej. Trochę trwało, a w końcu obecna na sali publiczność usłyszała:
– Żałuję, że ten szmondak to nie jest łobuz.

Sezon urlopowy ciekawszy od polityki. Wszyscy dokądś fruną, gdzieś jadą. Robinson na bezludnej wyspie oczekuje tłumu gości, Don Kichot przerywa szarżę na wiatraki, bo właśnie ogląda je wycieczka, wsłuchana w przewodnika opowiadającego o odnawialnej energii. A jeszcze tak niedawno było inaczej. Cała Warszawa wypoczywała w Otwocku. A jeśli nie w Otwocku, to w Radości, Świdrze, Michalinie czy w Falenicy. Cała Warszawa to przesada: relaksowały się głównie panie. Umęczeni mężowie dojeżdżali do nich kolejką, obowiązkowo z prezentami i dawką plotek; nuda letniskowa dorównywała dzisiejszej nudzie telewizyjnej. Ordynarnawy (zgroza napisać „chamski”) żarcik z tamtych czasów. W kolejce rozmawia dwóch dojeżdżających – staruch i młodzik.

– Jadę do Świdra z radością – mówi zasapany starowina.

– A ja ze świdrem do Radości – przerywa mu letniskowy goguś, lew salonowy o poczuciu humoru ukształtowanym na rocznikach „Muchy” i „Trubadura”. No dobrze, czym zajmowali się letnicy, ówcześni wczasowicze? Podeprę się autorytetem noblisty, Baszewis Singer tak to zapamiętał: „Pensjonaty prześcigały się w tuczeniu gości mięsem i bogatymi w skrobię potrawami, bo warzywa nie były wówczas w modzie. Wszyscy co do jednego, grubi i chudzi, przybywali na otwocką linię z zamiarem przybrania na wadze, a już szczególnie dziewczęta i dorosłe panny.

Polityka 32.2008 (2666) z dnia 09.08.2008; Groński; s. 97
Reklama