Archiwum Polityki

Odkrywcy

Laur najgłupszego zdania półrocza (a konkurencja była w Polsce ogromna) przyznaję dziennikarce Polsatu, która stwierdziła, iż: „Spośród stu nieodkrytych jeszcze plemion połowa żyje w Brazylii”. Idiotyzm tej wypowiedzi polega nie tylko na policzeniu i rozmieszczeniu geograficznym niewiadomego. Ze stu jajek, które zniosą kury w Pcimiu 22 marca 2009 r., połowa dwużółtkowych będzie u Kowalskiego. Dotąd jest to tylko śmieszne. Ale posuńmy się nieco dalej. Co to w ogóle znaczy „odkrywanie” plemienia? Czy chodzi o stwierdzenie, że takowe istnieje, czy o dotknięcie plemiennego osobnika, czy o wsadzenie go do słoja z marynatą? W każdym z opisanych przypadków plemion „nieodkrytych” już na świecie nie ma. Gwarantują nam to kamery sputników czy dzielni eksploratorzy, których tak nienawidził Claude Levi-Strauss, w swoich błyszczących helikopterach, a nawet drwale z dżungli amazońskiej albo nowogwinejskiej w swoich terenowych Toyotach. Wszelkie odkrywane dziś ludy, mumie inkaskie i tajemnice piramid to humbug na użytek żółtej prasy popołudniowej i, jak się okazuje, dziennikarzy Polsatu. Pozostaje oczywiście pytanie, kto kogo odkrywa. Indianie Tapirape od setek lat znali swoich sąsiadów Bororo czy Nambikwara.

Samo pojęcie „odkrywania” – rodem z naszych podręczników, „W pustyni i w puszczy”, audycji telewizyjnych Wojciecha Cejrowskiego – zawiera w sobie nieprawdopodobnie arogancki europocentryzm. Karawany arabskie docierały do środkowej Afryki już w połowie XVIII w. Ale oczywiście „odkryli” tamte tereny David Livingstone, Henry Morton Stanley i ewentualnie Staś Tarkowski, który wyprzedził Cejrowskiego i pierwszy wyrył na nieodkrytym przedtem kamieniu patriotyczne teksty.

Polityka 24.2008 (2658) z dnia 14.06.2008; Stomma; s. 121
Reklama