Balazs od samego początku kontestował pomysł związania się SKL z Platformą. W lutym tego roku Rokita posłał go z misją zapoznania się z propozycją Platformy. Wiedział, kogo wysłać, gdyż wówczas sam był gorącym przeciwnikiem wiązania się z „trzema tenorami”, jak nazywano trójkę założycieli – Andrzeja Olechowskiego, Macieja Płażyńskiego i Donalda Tuska. Balazs misję wykonał dobrze, jego opinia o koncepcji zawarcia sojuszu wyborczego była miażdżąca, głosiła bowiem, że PO chce likwidacji Stronnictwa, niczego w zamian nie obiecując. Miesiąc później jednak SKL związał się z Platformą, a sam Rokita przekonał się w końcu do tej koalicji. Balazs pozostał jednak twardy. Nie podpisał deklaracji PO, za co groziło mu nieumieszczenie na listach wyborczych. Wielka Trójka Platformy postanowiła jednak dać mu jeszcze jedną szansę i na nowo zinterpretowała niezmienne ponoć zasady Platformy: deklarację muszą podpisać ci, którzy startują do Sejmu z tzw. miejsc mandatowych, czyli pierwszych na partyjnej liście w okręgu wyborczym. Balazs wystartował z przedostatniej pozycji i zdobył największą liczbę głosów wśród kandydatów PO (choć nie rewelacyjną – około 7 tys., mniej niż Longin Komołowski z AWS oraz kandydaci Samoobrony i PiS).
Ponadto wraz z Markiem Zagórskim głosował za powierzeniem funkcji wicemarszałka Sejmu Andrzejowi Lepperowi, czym rozsierdził kolegów z parlamentarnego klubu. Pojawiły się głosy, że jeśli nawet chciał być Balazs lojalny wobec związkowego lidera, z którym łączą go jakieś układy z czasów ministrowania, to mógł przynajmniej poinformować o tym wcześniej.
Ostateczny rozłam dokonał się przy okazji uchwalania statutu przyszłej partii. Artur Balazs i jego koledzy nie zgadzali się bowiem z zapisem, że cała władza nowego ugrupowania jest skupiona w Sejmie, władze klubu parlamentarnego są zarazem zarządem partii, a cały klub – jej radą.