Przez ostatnie 10 lat w Kongu zginęło ponad 5 mln osób, więcej niż w jakimkolwiek innym konflikcie zbrojnym od czasów Hitlera. Formalnie druga wojna kongijska – w Afryce nazywana światową – skończyła się w 2003 r., ale choć Rwanda i Uganda wycofały swoje wojska z terytorium ogromnego sąsiada, pochodzące z tych krajów rebelianckie armie wciąż walczą z rządem Josepha Kabili. W styczniu tego roku podpisano kolejne zawieszenie broni, ale od sierpnia walki rozgorzały na nowo, zmuszając do opuszczenia domów prawie ćwierć miliona ludzi.
Pod koniec października niewielka, ale zdyscyplinowana armia generała Laurenta Nkundy zdobyła rządową bazę wojskową i ruszyła w kierunku Gomy, półmilionowego miasta na granicy z Rwandą. W tym samym czasie władze Konga ogłosiły, że armia Rwandy wkroczyła na ich terytorium i wspiera rebeliantów. Rwanda zaprzeczyła jednak oskarżeniom, a ONZ próbuje ustalić, po czyjej stronie jest racja.
Napięcie rośnie
Rwanda, która jest tak mała, że na mapach Afryki jej nazwę często umieszcza się na terenie Konga, na przestrzeni ostatnich lat dwukrotnie najechała terytorium wielkiego sąsiada. W 1996 r. pretekstem była sytuacja w obozach uchodźców rwandyjskich, którzy uciekli w okolice Gomy podczas ludobójstwa 1994 r. U stóp dymiącego wulkanu Nyiragongo schroniły się wówczas setki tysięcy osób. Zachodnie media pokazywały światu umierających na cholerę, głodujące dzieci, samoloty dowożące tony żywności i lekarstw.
Tyle że wielu z tych, którzy otrzymywali pomoc, to nie były niewinne ofiary przemocy, ale zabójcy, którzy uciekli z Rwandy przed wymiarem sprawiedliwości. Po drugiej stronie granicy szybko zorganizowali bojówki, głosząc potęgę Hutu i wzywając do wybicia karaluchów, jak nazywali Tutsi. Sprawowali władzę w obozach uchodźców, rozdzielając zagraniczną pomoc (z czego większość brali dla siebie) i prowadząc rekrutację (często przymusową) w swoje szeregi.