Archiwum Polityki

Nienowoczesne cierpienie

Przysłowia przyjmujemy najczęściej bezkrytycznie, podobnie – porzekadła. Trzeba szczególnie krytycznej natury, żeby zakwestionować coś, co każdy powtarza jako mądrość narodu i minionych pokoleń. A mnie właśnie przyszła ochota zapytać, dlaczego mawiamy, że „lepiej późno niż wcale”? Może lepiej, ale najlepiej zrobić wszystko w optymalnym czasie.

Moja myśl krytyczna wynika ze spóźnionej podróży w Dolomity, gdzie co roku staram się skorzystać ze śniegu i gościnności dalekich włoskich kuzynów. Niestety, w tym roku moja własna premiera przesunęła ten wyjazd na kwiecień (i to jeszcze drugą połowę). A tu śnieg ma się już ku końcowi i choć może rzeczywiście lepiej było pojechać niż nie pojechać, ale żal, że nie skorzystałem z Dolomitów w sezonie.

W moim wieku emocje sportowe przesuwają się w kierunku wspomnień. Trudno bić rekordy jeżdżąc coraz gorzej, chociaż istnieje chyba jakaś względna miara, inna dla każdego wieku. W takiej mierze podejrzewam, że jestem rekordzistą, innymi słowy, że się wznoszę. Jak na swoje sześćdziesiąte lata jeżdżę lepiej, niż jeździłem w moich latach pięćdziesiątych, a i te były lepsze od wręcz żenujących lat czterdziestych. O trzydziestych nie wspomnę, bo wtedy stawiałem na nartach pierwsze kroki, jako że będąc dwudziestolatkiem pamiętam, że częściej leżałem z nartami na śniegu. Za to krótkich chwil jeżdżenia nie pamiętam, bo przesłaniał je strach przed upadkiem, ten zaś następował nieuchronnie, ilekroć zaczynał się zjazd.

Moje początki narciarskie w Zakopanem datują się na czas sprzed pół wieku i poza częstym leżeniem zapamiętałem długie chwile konwersacji w niekończących się kolejkach do wyciągów. Dzisiejsza jazda w Alpach wydaje się czasem nieludzka, bo nie ma czasu porozmawiać, jako że nie ma kolejek.

Polityka 18.2002 (2348) z dnia 04.05.2002; Zanussi; s. 105
Reklama