Archiwum Polityki

Bok cara

Wybory w USA przechodzą do historii, teraz pora na ich rezultaty. W tej sprawie przepowiednie niektórych naszych publicystów są tak apokaliptyczne, że nawet ich nie wymienię. Publicystów oczywiście. Nowego prezydenta witam zaś palindromem, trudno powiedzieć, że przeze mnie wymyślonym. Właściwie palindrom sam się wymyślił. Jest taki: A ma bok cara Barack Obama?

Wydawało mi się, że na tym zakończę temat amerykański, ale licho nie śpi. „Batalie i wodzowie wszech czasów” nazywa się cykl historycznych dodatków, które pod redakcją Macieja Rosalaka drukuje „Rzeczpospolita”. Najnowszy, „Robert Lee nad Antietam” jest ciekawy, ale wstęp Rosalaka bardzo mi się nie podoba. Czytam bowiem, że „Konfederaci bronili podczas wojny secesyjnej niezależności swych stanów, ich prawa do wybrania własnej drogi rozwoju i zachowania dotychczasowego stylu życia. Sprzeciwili się im ziomkowie z Północy, gorzej wychowani, ale liczniejsi, bogatsi, lepiej uzbrojeni”. Autor dalej pięknie pisze o „odważnych żołnierzach Południa”, których „zabijały kule armatnie ziomków z Północy”. I dodaje: „My niby wiemy, że zwycięstwo Unii legło u podstaw potęgi Stanów Zjednoczonych (...), ale sercem jesteśmy przy herosach przegranej sprawy”. To znaczy kto? Bo ja na przykład sercem nie jestem za konfederatami Południa. I znam co najmniej kilkaset osób, które też nie są. Ale nie są z jednego powodu: Południe – owszem broniło tego, o czym Rosalak napisał, ale podstawę tej „niezależności i zachowania dotychczasowego stylu życia” stanowiła niewolnicza praca milionów czarnych porywanych w Afryce i przywożonych na ląd amerykański. To był tani towar, więc nikt się nie przejmował, że 20 proc.

Polityka 46.2008 (2680) z dnia 15.11.2008; Tym; s. 121
Reklama