Przed całkowitą utratą optymizmu w naszym kraju ratuje wolna prasa. Po raz kolejny „Polityka” zajęła się obrzeżami reformy oświatowej, o których nie mówi się publicznie, a przez które z reformy robi się powoli wydmuszka [art. „Gimbustyka”, POLITYKA 44, dot. fatalnego stanu szkolnych autobusów – red.]. (...)
Od trzech lat badam ze swoimi studentami na Podlasiu warunki nauki i dojazdów do szkół. I my spotkaliśmy zatroskanych wójtów Sołyczków i dzielnych kierowców-mechaników Szczepanowskich. (...) W żadnej z piętnastu zbadanych gmin nie spotkaliśmy świetlic przydrożnych, pomieszczeń, w których dzieci mogłyby schronić się przed deszczem lub mrozem. Dojeżdżające dzieci prawie nigdy nie korzystały z posiłków, bo są biedne, a pomoc społeczna nie ma pieniędzy na opłacenie im obiadów. Żadne dojeżdżające dziecko nie brało udziału w zajęciach kółek zainteresowań, lekcji z języków obcych, mimo że niekiedy czas oczekiwania na autobus po lekcjach przekraczał nawet 1,5 godziny. Na ogół ich frekwencja była 10–15 proc. niższa od frekwencji dzieci miejscowych. I tak by można wymieniać długo niedole tych dzieci, bo przecież nie wspomniałem o częstych przeziębieniach i innych dolegliwościach, które je prześladują w wyniku przemęczenia, nieregularnego odżywiania i innych „uroków” dojeżdżania. Dzieciom tym zafundowano nową, dokuczliwą barierę organizacyjną i psychologiczną, przez którą nauka kojarzy im się z udręką, a nie dziecięcą przygodą. Na ironię więc zakrawa ostatnie oświadczenie premiera Millera, który słusznie oświadczył, iż tyle będziemy znaczyć w Unii Europejskiej, ile wprowadzimy tam intelektualnego kapitału.