W 1997 r. z miejsca zwanego Brenvasporn na leżący poniżej lodowiec i w dolinę Val Veny zeszła ważąca 10 mln ton skalno-lodowo-błotna masa. Osiągała szybkość 360 km na godzinę. Załamała się część zbocza od strony Chamonix, opisywana poetycko przez Goethego jako piramida pełna tajemniczego światła. Gdy zawaliła się większa część ściany zachodniej Petit Dru (3833 m), w Zurychu zanotowano trzęsienie ziemi o sile 2,5 st. w skali Richtera. W dolinie rzeki Aare w Szwajcarii wszyscy są postawieni w stan pogotowia z obawy przed kamiennymi lawinami, mogącymi zagrozić elektrowni zaopatrującej w prąd Zurych, Bazyleę i Berno oraz rurociągowi pompującemu gaz z Holandii do Włoch.
Gość żywi i depcze
Większość mieszkańców Alp uważa, że winne jest globalne ocieplenie i pomstuje na wszystkich, którzy wysyłają do atmosfery dwutlenek węgla i inne paskudztwa. O tym, że przynajmniej w połowie odpowiedzialni za ten stan rzeczy są turyści, słucha się w Alpach niechętnie, nikt w końcu nie chce piłować gałęzi, na której siedzi – i to całkiem wygodnie.
Alpy odwiedza rocznie 120–150 mln gości, co stanowi ponoć jedną czwartą światowego ruchu turystycznego. O ten kawał tortu biją się Austriacy, Szwajcarzy, Włosi, Francja, Liechtenstein, Niemcy oraz niektóre kraje byłej Jugosławii. Mała Szwajcaria zaplanowała sobie, że przez następne 50 lat będzie wyciągać z kieszeni turystów ok. 1,4 mld euro rocznie, mała Austria ze wszystkich sił stara się, by 1,1 mln turystycznych łóżek, którymi dysponuje, miało zawsze lokatorów.
Günther Alois, menedżer, który uczynił z austriackiego Ischl miejscowość znaną i modną, twierdzi, że turysta nie wie, czego chce.