Archiwum Polityki

Cud nad Pilawą

Premier Leszek Miller miał wiele szczęścia podczas zeszłotygodniowego wypadku śmigłowca, do którego doszło ok. 23 km od centrum Warszawy. Zdaniem ekspertów, gdyby premier leciał samolotem, żadna z osób na pokładzie nie wyszłaby cało z opresji. – Samolot pozbawiony napędu nie miałby żadnych szans na bezpieczne wylądowanie nocą w terenie przygodnym, zwłaszcza w lesie – mówi Ryszard Witkowski, śmigłowcowy pilot doświadczalny, biegły sądowy w sprawach wypadków lotniczych. Śmigłowiec Mi-8, którym leciał premier, jest zdaniem Witkowskiego jednym z najpopularniejszych i najlepszych śmigłowców świata. Dotychczas wyprodukowano ok. 10 tys. takich maszyn. – Dwa silniki gwarantują śmigłowcowi bezpieczeństwo, nawet w przypadku awarii jednego z nich. Zagadkowe jest, dlaczego awaria wystąpiła obu naraz.

Eksperci podkreślają, że pilot zachował się prawidłowo. – Bardzo szybko trzeba wykonać procedurę awaryjną, czyli wprowadzić wirnik w stan autorotacji, powiadomić pasażerów, odciąć paliwo i wylądować – mówi Krzysztof Krawcewicz, redaktor naczelny „Przeglądu Lotniczego”. Jego zdaniem mogło dojść do oblodzenia silników. – Duża wilgotność powietrza, zamglenia i niska, dodatnia, temperatura – to wystarczy do oblodzenia dróg przepływowych w silniku. Ostatnio w Warszawie i w Zawierciu lądowały awaryjnie małe samoloty z powodu oblodzenia gaźnika. W obu przypadkach piloci zapomnieli włączyć tzw. podgrzew. Również podczas styczniowej katastrofy Sokoła TOPR pracę przerwały oba silniki. Obwiniano doświadczonego pilota, że nie włączył podgrzewu, okazało się, że zawiodło automatyczne urządzenie odladzające wloty.

Polityka 50.2003 (2431) z dnia 13.12.2003; Ludzie i wydarzenia; s. 12
Reklama