Archiwum Polityki

Czy leci z nami samolot?

Władza z narażeniem życia udaje, że oszczędza

Wypadek rządowego śmigłowca z premierem na pokładzie nie był awaryjnym lądowaniem. Był katastrofą lotniczą. Zdjęcia wraku helikoptera nie pozostawiają tu żadnych niedomówień. Premier i jego współpracownicy cudem ocaleli. Trzeba jasno powiedzieć: mało brakowało, a w czasach pokoju, w europejskim państwie, podczas rutynowego przelotu, stracilibyśmy szefa rządu. Trudno byłoby znaleźć podobny przypadek w ostatnich kilkudziesięciu latach.

Cud drugi raz może się nie zdarzyć. Flota rządowa jest bardzo wysłużona i przestarzała. Zdarzyło się już sporo incydentów z awaryjnymi lądowaniami Jaków-40, z nieoczekiwanymi przestojami na prowizoryczne naprawy. Wciąż słyszymy, że sprzęt jest zasadniczo świetny, na bieżąco remontowany, że mechanicy są sumienni, a piloci niezawodni. Faktem jest jednak, że głowa państwa lata za ocean nieporównanie starszym i mniej nowoczesnym samolotem niż czarterowi urlopowicze do Tunezji.

Wypadek może zdarzyć się zawsze, ale też zwykle robi się wszystko, aby minimalizować jego prawdopodobieństwo. Tymczasem w Polsce, jeśli chodzi o samoloty i śmigłowce dla vipów, od lat trwa pokaz hipokryzji. Kolejne ekipy władzy, nawet jeśli już po wielu dyskusjach zorganizują przetarg na nowy sprzęt, to potem go odwołują, twierdząc z nieszczerą skromnością, że państwa w tej chwili na takie zbytki nie stać. Wyraźnie widać, że vipowskie samoloty to gorący kartofel, który kolejne rządy chętnie podrzucają następcom, nie chcąc drażnić wyborców.

Nieszczerość takich intencji polega na tym, że bez trudu można znaleźć o wiele bardziej niecelowe wydatki państwa: wielkie dotacje dla niedochodowych branż, chory system zasiłków i rent, pieniądze topione w rozdętej biurokracji, idące już w miliony odszkodowania za ewidentnie błędne decyzje urzędników administracji.

Polityka 50.2003 (2431) z dnia 13.12.2003; Komentarze; s. 16
Reklama