Rządzący żyją nierzadko w urojonym świecie, słyszą, co chcą słyszeć, mówią, co mówić powinni, co mówić wypada (ohydne określenie – poprawność polityczna). Co myślą, myśleli naprawdę, można niekiedy dowiedzieć się czytając ich wspomnienia, pamiętniki, a i to nie zawsze. Niekiedy dotyczy to również (niestety) dziennikarzy – przytoczony Bernd Ulrich – „Die Zeit” [art. „Kochajmy się”, POLITYKA 47, dot. samopojednania Niemców – red.].
Pracując wiele lat w Niemczech (Zachodnich) miałam kontakt z Niemcami, niepolitykami, nie krępującymi się moją osobą, pochodzeniem, no bo w czymże mogłabym utrudnić im życie? Poglądy przeciętnych Niemców są dość odległe od tego, co tak kwieciście głoszą politycy. Chętnie widzą się jako ofiary, niekochane przez inne narody (coś w tym chyba jest), ale twierdzenie Ulricha: „...świadomość niemieckiej winy za wojnę i sposób jej prowadzenia jest w Niemczech powszechna, dotarła do świadomości wszelkimi porami...”, można, delikatnie mówiąc, włożyć między bajki. Inaczej sformułowałabym to tak: znałam bardzo wielu Niemców, ale chyba wszyscy mieli zatkane pory. Czasopismo „Die Zeit” ze swoim wysublimowaniem dociera do pewnej niezbyt dużej grupy (inteligencja), ale nie większości. Nieznajomość własnej historii, zapewne również niechęć do pewnych jej fragmentów, jest niemała. Myślę, że Niemcy najchętniej wymazaliby z pamięci swojej i innych przyczyny, a pozostawiliby następstwa – wypędzenia, prześladowania. Wówczas mogliby nareszcie spokojnie żyć, myśląc o ogromie ich ofiar i nikt nie nawracałby do „wyimaginowanych” win.
Aldona Marcinkowska,
Ostrzeszów