Archiwum Polityki

Bartoli wskrzesza Salieriego

W rozgrywce: Mozart kontra Salieri, stanąć po stronie Salieriego to nie jest specjalna ekstrawagancja. „W dwóch artykułach z roku 1922 Mandelsztam wyraźnie odciął się od Mozarta i bez zastrzeżeń stanął po stronie Salieriego” – wspomina Nadieżda Mandelsztam – a radykalność tej frazy, zwłaszcza bez uzmysłowienia kontekstu, brzmi tak dosadnie, że aż komicznie. Z drugiej jednak strony permanentne „uzmysławianie kontekstu” jest jałowe, męczące i nudne. Orędownicy czy obrońcy Salieriego mogą bez końca zaklinać, że wiadomości o jego nienawiści do Mozarta są grubo przesadzone, że jak mu zawidził talentu, to w gruncie rzeczy dobrze o nim świadczy, bo znaczy, że rozumiał jego muzykę, że w planie doczesnym zawidzić nie miał czego, bo w doczesne dostatki, zaszczyty, tytuły opływał obficie, że nie był żadną miernotą artystyczną, ale całkiem niezłym kompozytorem, a jak na swoją epokę zupełnie wybitnym, i że wreszcie sensacyjna wiadomość, jakoby własnoręcznie otruł Mozarta, to jest zwyczajna historyczna brednia.

Niestety w tym wypadku (i w rozlicznych innych wypadkach) nie jest tak, jak było naprawdę, ale jest tak, jak się wybitnemu pisarzowi napisało i tak – w dzisiejszych czasach, specjalnie tak – jak się wybitnemu reżyserowi sfotografowało. Czyli jest tak, jak się najsampierw Aleksandrowi Siergiejewiczowi Puszkinowi, potem Peterowi Shafferowi napisało, i tak, jak się Miloszowi Formanowi sfotografowało. Przypadek Salieriego jest królewskim przykładem na siłę słowa i siłę obrazu; w gruncie rzeczy nie ma co narzekać, że istnieją całe połacie rzeczywistości nie ujęte przez sztukę i literaturę, jakby cała rzeczywistość miała podlegać estetycznemu dyktatowi, nie cała – okazuje się – byłaby piękna.

Polityka 50.2003 (2431) z dnia 13.12.2003; Pilch; s. 108
Reklama