Rozległa równina jest otoczona wysokimi na ponad 4000 m n.p.m. górami. Kiedyś musiało tu być jezioro. Dzisiaj na porośniętej krótką trawą i fioletowo-białym kwieciem, miejscami podmokłej łące pasą się konie. Wioska leży na przeciwległym stoku, jeszcze godzinę marszu przez przecięte meandrami rzeki dno doliny.
W cieniu zagajnika porośniętego młodymi sosnami himalajskimi i krzakami jałowca, jak gdyby z ukrycia, wyłaniają się surowe, kamienne domy. Na pierwszy rzut oka wszystkie wyglądają na opustoszałe. Jakby ktoś wygnał z nich mieszkańców. Albo coś skłoniło ich do ucieczki w góry.
Pusty krajobraz górskiej doliny, smutek opustoszałych pasterskich chat, łopoczące na słupach buddyjskie chorągwie i sznury kolorowych flag modlitewnych rozwieszonych pomiędzy kominami dają złudzenie, że jesteśmy w Tybecie. Ale powiewa tu jeszcze jedna flaga: rozpromienione słońce świeci ponad białą górą, na niebie z czerwono-niebieskich pasów. Symbolizuje tybetańską wolność, szczęście i równość wszystkich mieszkańców.
I już nie ma wątpliwości: tego nie można zobaczyć w Tybecie.
Nomadzi na grządkach
Płaskowyż Dhorpatan leży w środkowym Nepalu, na wysokości ponad 3000 m n.p.m., u podnóży masywu ośmiotysięcznika Dhaulagiri. Rozległa zielona połać graniczy z Rezerwatem Łowieckim Dhorpatan, który do tegorocznej zmiany ustroju, jak wiele parków w Nepalu, zwany był Królewskim.
Obóz tybetańskich uchodźców mieści się właściwie w wiosce Chentung, w granicach rezerwatu, niedaleko siedziby jego władz, ale wszyscy mówią: obóz w Dhorpatan. Jest jednym z najstarszych w Nepalu. Po klęsce powstania tybetańskiego w 1959 r. XIV Dalajlama uciekł do Indii. Za nim poszło kilkadziesiąt tysięcy Tybetańczyków.