Archiwum Polityki

Bank nasz pan

Parę słów o miłości bliźniego. Ściślej, o miłości banków do bliźniego, swego potencjalnego kredytobiorcy. Proszę się nie dziwić ich kredytowemu lękowi, one tego bliźniego po prostu nie znają.

Banki lokowały, czyli inwestowały, jak się dziś mówi, swoje środki głównie w grze giełdowej. Zrozumiałe: lokowały je w tym, co – jak się wydawało – przyniesie większe zyski, a nikt nie może zmusić żadnego przedsiębiorcy, by wykładał pieniądze na mniej intratne przedsięwzięcia.

Idiotyzm był powszechny – za panowania Greenspana Wielkiego w Systemie Rezerw Federalnych, czyli banku centralnym USA, zniesiono w Ameryce zainstalowany po Wielkim Kryzysie przedział między bankami „kredytowymi” i „inwestycyjnymi” („lokacyjnymi” po polsku). Wszystkie banki amerykańskie mogły teraz grać i wszystkie pochłonęła gra. Orgia ze spółkami-córkami, spółkami-wnuczkami, derywatami (pochodnymi pieniądza), perwersja hedgingu z ryzykiem wręcz spekulacyjnym, całe to finansowe dzieworództwo (jak je nazwał stary Galbraith) miało trwać wiecznie, pożyczano, jak się dziś pokpiwa, każdemu, kto mógł oddychać.

Bankom europejskim nigdy nie cofnięto statusu banków uniwersalnych, tylko na szczęście bały się gry, a po II wojnie światowej uważały za swój obowiązek uczestniczyć w odbudowie swoich krajów, zwłaszcza zaś ich przemysłów i obrotu handlowego, czyli realnych źródeł realnych pieniędzy. Grać zaczęły na większą skalę w ciągu ostatnich 20 lat, kiedy obniżanie stóp procentowych wpompowało olbrzymie wolne pieniądze w tzw. rynki finansowe. Te pieniądze bujały po świecie w poszukiwaniu korzystniejszych lokat. Groźby możliwego kryzysu tych obrotów opisał George Soros.

Nasze posocjalistyczne banki były małe i słabe, ich pieniądze prawie umowne. Powinny były albo ulec koncentracji, albo wejść w skład silnych zachodnich koncentracji kapitału. Tak się też stało. Ale nie oznaczało to, że nauczą się kredytować.

Polityka 6.2009 (2691) z dnia 07.02.2009; Ogląd i pogląd; s. 31
Reklama