Archiwum Polityki

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona

13 nominacji do Oscara dla najnowszego filmu Davida Finchera („Zodiak”, „Fight Club”) dowodzi, że mamy do czynienia z dziełem nieprzeciętnym, na miarę „Władcy pierścieni” albo „Titanica”. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” to jednak utwór innego kalibru. Owszem, widowiskowy, lecz pozbawiony żaru, emocji, wyraźnego nerwu, sprawiającego, że w trakcie oglądania zamiast ziewać, czujemy ciarki przechodzące po plecach. Karkołomny pomysł, by opowiedzieć o losach człowieka w odwrotnym kierunku: od narodzin w wieku starczym aż do śmierci w kołysce, sprawdza się może w literaturze (scenariusz jest luźną adaptacją 20-stronicowej noweli F.S. Fitzgeralda). Ale nie w kinie. Mimo zaangażowania hollywoodzkich gwiazd, pękającego w szwach budżetu, efektów specjalnych, widoków wzburzonego morza i zachodzącego słońca, a także atrakcji w postaci młodniejącego Brada Pitta, jeżdżącego na motocyklu jak Brando – wszystko wypada sztucznie i głupio. Pretensjonalną metaforę przemijania Fincher przerobił na nudny, dwuipółgodzinny melodramat o niedopasowaniu miłosnym. Najpierw porzucony przez ojca chłopak-starzec odkrywa, do czego służy seks. Potem, nabrawszy wigoru dzięki romansowi z przebywającą w Murmańsku żoną dyplomaty (Tilda Swinton), zdobywa erotyczne szlify. A kiedy trafia wreszcie na wymarzoną partnerkę (Cate Blanchett) i zakłada z nią rodzinę, z przykrością stwierdza, że jego młodniejące ciało oznacza katastrofę dla ich związku. Więc dobrowolnie się wycofuje, żeby umrzeć w przytułku dla dzieci. Cała ta wydumana, pozbawiona krzty prawdopodobieństwa historia została sfilmowana z nabożeństwem i czcią, jakby chodziło o dzieje Romea i Julii.

Polityka 6.2009 (2691) z dnia 07.02.2009; Kultura; s. 50
Reklama