Landslide to po angielsku osuwisko, lawina błotna, która schodzi po gwałtownych ulewach, niszcząc drogi, zmiatając drzewa, niekiedy grzebiąc pod zwałami ziemi całe wsie. Tak Brytyjczycy określają wybory, które zmieniają polityczny krajobraz. Na Wyspach ostatni taki „kataklizm” miał miejsce 1 maja 1997 r. i wyniósł do władzy Tony’ego Blaira. Nowa Partia Pracy zgarnęła wówczas 419 miejsc w Izbie Gmin, posyłając spadkobierców Margaret Thatcher na trwające już 10 lat wakacje w ławach opozycji. To było miażdżące zwycięstwo, które otwarło nowy rozdział w brytyjskiej polityce. Czy podobnie będzie w Polsce?
Tuż po wyborach triumf Platformy Obywatelskiej opisywano w podobnych kategoriach, co zwycięstwo Blaira. Tymczasem jego skala jest nieporównywalna nie tylko ze względu na różnicę systemów wyborczych. Partia Pracy miała większość totalną, PO nie jest w stanie samodzielnie rządzić, a porażka Prawa i Sprawiedliwości ma niewiele wspólnego z rzezią brytyjskich konserwatystów w 1997 r. Donald Tusk nie ma charyzmy Blaira, Jarosławowi Kaczyńskiemu daleko do Żelaznej Damy, a rządy PiS trwały dziewięć razy krócej niż torysów przed wiktorią Partii Pracy.
Mimo tych różnic atmosfera w Warszawie jest podobna do tej w Londynie przed 10 laty. Mobilizacja wyborców, wielkie nadzieje na zmianę i poczucie misji wśród zwycięzców – to wszystko składniki politycznego wydarzenia, które może okazać się historyczną cezurą, początkiem nowego etapu polskiej polityki po 18 latach transformacji. Czy tak się stanie, zależy od przenikliwości i determinacji Donalda Tuska. Wyborcy PO w ten przełom już uwierzyli.
Wielkie wizje i małe kroki
W sensie partyjno-politycznym sukces Platformy nosi więcej podobieństw do zwycięstwa niemieckiej chadecji przed dwoma laty.