Niespodzianki być nie mogło. Kandydat partii władzy, 43-letni prawnik z Petersburga, wicepremier Dmitrij Miedwiediew został trzecim prezydentem Rosji, otrzymując w pierwszej turze przeszło 70 proc. głosów. Poprzednik, Władimir Putin, ma się przesiąść na fotel premiera. Komunista Giennadij Ziuganow, 12 lat temu realnie konkurujący z Jelcynem, dziś musiał zadowolić się 17 proc.
Analitycy, którzy w latach 90. przekonywali o nieuchronności rozpadu Rosji, przed wyborami prześcigali się w tworzeniu najbardziej fantastycznych scenariuszy: Putin zostanie na trzecią kadencję, Putin na czele ZBiR, Putin carem... A jednak Putin nie naruszył konstytucji, nie poszedł w ślady swoich kolegów z postsowieckich „demokracji”, mianując się dożywotnim prezydentem lub wskazując jakiegoś kuzyna, bo podważałoby to istotę jego projektu „państwo i stabilizacja”. Putin skonsolidował władzę i odbudowuje silną pozycję Rosji. Ale też ustabilizował Rosję tak skutecznie, że zamroził demokrację i procesy polityczne w kraju. Niemniej nawet jego przeciwnicy przyznają, że po ośmiu latach przekazuje swemu następcy Rosję w lepszym stanie, niż przejął ją od Jelcyna. Przed nowym prezydentem stają trudne zadania: jak przyspieszyć modernizację kraju, unikając destabilizacji i protestów społecznych; jak osiągnąć parytetowe partnerstwo z Zachodem, unikając konfrontacji, a tym bardziej wyniszczającego wyścigu zbrojeń z USA. Duumwirat premier-prezydent, na pierwszy rzut oka trudny do wyobrażenia, może funkcjonować zupełnie skutecznie. Władza będzie stopniowo przeciekać od Putina do technokraty Miedwiediewa, a Putin pozostanie, jak armia w Turcji, gwarantem kontynuacji głównego kursu. Rosjanie powtarzają, że w Rosji dopóty nie będzie trwałego pokoju i dobrobytu, dopóki nie spocznie w ziemi ciało Lenina, winowajcy wielkiej rosyjskiej tragedii XX w.