Przed budynkiem nowojorskiej giełdy codziennie czekają tłumy na zamknięcie sesji. Na wąskim wyświetlaczu nad wejściem od strony Broad Street przesuwają się notowania akcji i głównych indeksów. – Ujemny wynik Dow Jones zawsze wywołuje dyskusję – opowiada jeden ze strażników. W ostatnich tygodniach powody do dyskusji są niemal codziennie. – Ludzie martwią się głównie o swoje emerytury, a brokerzy opuszczają giełdę w złych humorach – dodaje.
Nowy Jork jest uzależniony od Wall Street. Centrum finansowe na Manhattanie zatrudnia 180 tys. osób, ale każda z nich generuje dwa miejsca pracy w mieście i jedno w regionie. Trwający od roku kryzys finansowy kosztował Nowy Jork już 30 tys. miejsc pracy, a zagrożonych jest kolejnych 165 tys. Tysiące małych firm walczy o przetrwanie, niemal w każdym sektorze widać spadek sprzedaży. Nowojorczycy boją się recesji. Michael Bloomberg zapewnia, że uratuje ich przed kryzysem.
Gdy pierwszy raz kandydował na burmistrza, Nowy Jork otrząsał się właśnie z zamachu na WTC.
Po ośmiu latach rządów Rudolpha Giulianiego, byłego prokuratora, który zrobił karierę polityczną na rozprawie z nowojorską mafią, Nowy Jork miał wreszcie czyste i bezpieczne ulice, potrzebował kogoś, kto spojrzy na budżet miasta jak biznesmen, a nie polityk.
Rywal Bloomberga, demokrata Mark Green, przekonywał wyborców, że pod rządami Giulianiego miasto pielęgnowało rasistowskie podziały. Ale po 11 września 2001 r. żadne podziały nie miały znaczenia, a ustępujący burmistrz był narodowym bohaterem, typowanym na prezydenta Ameryki (w ubiegłym roku przegrał republikańskie prawybory z Johnem McCainem). Nowojorczycy mieli tylko jedno marzenie: podnieść miasto z gruzów.
Bloomberg był politycznym neofitą, świeżo przepisał się z Partii Demokratycznej do Republikańskiej, jego niezgrabne wypowiedzi raziły, ale miał to, czego nie miał Green: doświadczenie w biznesie, pieniądze na kampanię i wsparcie Giulianiego.