Najpierw, 22 listopada ub.r., zginęli Dariusz Foruhar i jego żona Parvaneh, członkowie jednej z małych opozycyjnych, ale tolerowanych przez rządzących duchownych, partii. Ciała małżeństwa Foruharów znaleziono w ich własnym domu, o którym skądinąd powszechnie było wiadomo, że jest pod stałą obserwacją agentów Ministerstwa Informacji, co w irańskiej odmianie nowomowy oznacza bezpiekę.
Te tragiczne przypadki nie były w Iranie niczym wyjątkowym. W ciągu ostatnich dwudziestu lat pisarze, niewygodni dziennikarze, dysydenci znikali, byli więzieni, torturowani. Tylko szczęśliwcom udawało się zbiec za granicę. Gdy w 1994 r. 134 członków związku pisarzy podpisało petycję żądającą zniesienia cenzury, wkrótce nieznani sprawcy zabili pięcioro spośród sygnatariuszy. Tak wtedy jak i teraz teherańska ulica obwiniała o morderstwa ludzi Ministerstwa Informacji, czyli pięść rządzących mułłów.
Zabójstwa były wstrząsem, przypomnieniem najgorszych dni, ale szokiem stała się ogłoszona w pierwszych dniach stycznia deklaracja ministra informacji. Publicznie przyznał on bowiem, że za morderstwami stali ludzie jego resortu. Od razu zaznaczył też, że były to "elementy przestępcze", "bez wątpienia manipulowane przez agentów służących obcym interesom". Ale ta gadanina nie miała już znaczenia. Stało się coś niewyobrażalnego, coś zupełnie niemożliwego od powstania Islamskiej Republiki. Oto wszechmocny człowiek władzy przyznawał to, o czym jeszcze niedawno ludzie szeptali tylko ze swymi najbliższymi. I co więcej: powiedział to, ponieważ wcześniej o morderstwach otwarcie pisała prasa, rzecz również jeszcze niedawno zupełnie niepojęta. Niemożliwe stało się możliwe, odkąd w maju 1997 r. wybory prezydenckie wygrał mułła o skromnym i zniewalającym uśmiechu: Mohammed Chatami.
Dynamit słów
20 lat temu oczy całego świata zwrócone były na Iran.