Archiwum Polityki

Miasteczko South Park

[dla każdego]

Strzałka w górę nie oznacza tym razem, że jest to film „dla każdego”, lecz tylko że reprezentuje on wyjątkową oryginalność. Co może zaskoczyć, bo jest to animacja, czyli gatunek skierowany do dzieci, co więcej, dzieci są jego bohaterami, co sprawiło, że w naszych mediach pojawiły się oburzone głosy protestu. Jest to jednak rzecz dla dorosłych, na co wskazuje już sam charakter grafiki: nie jest ona po disneyowsku w typie ilustracji do bajki, lecz skrótowa, jak bywają rysunki satyryczne w prasie. Twarze dzieciaczków są uproszczone do szkicowego koła, niemniej z ich ust padają zwroty, które nasi przodkowie określali jako rynsztokowe, plugawe i w ogóle zabronione. Lecz tu właśnie jest ciekawy problem filmu. Jeszcze nie tak dawno Cary Grant nie miał prawa użyć słowa „bękart” i musiał zastąpić je zwrotem „jestem synem kucharki” („Arszenik i stare koronki”). Obecnie nie ma kawałka z Hollywoodu, nawet w filmie z najlepszych sfer, żeby nie padło słowo „fuck” (rżnąć). U nas dzieje się podobnie i wyraz „skurwysyn”, który w swojej treści jest straszliwą obelgą, oznacza już nie więcej, jak osobnika nieprzyjemnego. Nastąpiła dewaluacja językowa, zjawisko naszych lat stale postępującego naprzód wyzwolenia obyczajowego, i sprawa ta została w „South Park” doprowadzona do anarchicznego ostatecznego kontrastu, bo ową chamską (dotychczas) gwarą gaworzą tu dzieci, co prowadzi do wojny USA z Kanadą, dosłownie, takiej z masowym bombardowaniem! Bowiem jesteśmy w sferze surrealistycznej fantazji, która służy tu do ważnego, zgoła pionierskiego stwierdzenia o postępie w naszej mentalności. W dodatku robota graficzna pierwszej klasy: chichotałem bez przerwy, jak już dawno mi się nie zdarzyło.

Polityka 13.2000 (2238) z dnia 25.03.2000; Kultura; s. 50
Reklama