Kiedy kupowałem mój dom w Szampanii, tradycyjnym zwyczajem sprzedający poczęstował mnie i szefa agencji pośredniczącej wieloletnią grappą. Butelka była pękata, więc po paru kieliszkach nieprzyzwyczajonych do mocnych trunków Francuzów rozebrało. Nastąpił kwadrans szczerości. – Dużoś pan zarobił na moim domu? – zwrócił się szczerze były właściciel do agenta (takich pytań nigdy się we Francji nie stawia). – A co mi tam pieniądze – odpowiedział szczerze agent (wiek na oko między 50 a 60), walcząc z nagłym przypływem czkawki – ja bym oddał firmę, wszystkie moje kamienice, fortepian i żonę, żeby tylko pożyć dziesięć lat więcej, choćby na bruku i w slipach... – Chybaś pan kompletnie zgłupiał – odparował szczerze były (na oko także między 50 a 60) – dodatkowe dziesięć lat się pieprzyć, użerać, chodzić po urzędach podatkowych, ganiać za dzieciakami po dyskotekach, gdzie bębenki pękają. I to wszystko za własne pieniądze? Chętnie bym panu tę dziesiątkę odpalił z mojej puli...
Przypomniał mi się ten dialog, gdyż właśnie dobijam do pięćdziesiątki. Kto tu miał rację? Faktycznie: dzieci wrzeszczą, pensja za niska, klimat wariuje, trawa w ogrodzie nie ścięta, Bender wygłasza, brzuch rośnie... A jednak wyznać muszę, choć to niemetafizyczne i właściwie prostackie. – Ogromnie lubię żyć.
Tomasz Mann, Jorge Luis Borges, Bohumil Hrabal, Publius Wergiliusz, Jean Auguste Ingres, Guillaume Apollinaire, Tadeusz Gajcy, Wielemir Chlebnikow, Epikur – moi mistrzowie. Oczywiście, że nigdy im nie dorównam. Ale chwilowo mam nad nimi tę niebywałą przewagę – ja żyję! Co więcej statystyka daje mi prawo do dalszych kilkunastu wiosen (gdybym był kobietą, byłoby ich więcej).