Istnieje teza, że obecny konflikt w Zimbabwe dotyczy nie tyle, a przynajmniej nie tylko ziemi, lecz również władzy. I że ZANU-PF nie zamierza jej oddać opozycyjnemu Ruchowi na rzecz Demokratycznej Przemiany (MDC) w wolnych wyborach; stąd cała, wspierana z samych szczytów, operacja okupowania farm należących do białych i zastraszania politycznych przeciwników. Ale tę tezę Chanjerai Hitler Hunzvi zbywa machnięciem ręki: to wroga propaganda, wybory nic tu nie mają do rzeczy. Powtarza zdanie, które warvets wbijają wszystkim do głów: nie mamy nic przeciwko białym, lecz na ziemię, jaką zajmują, naszą ziemię – nie zamierzamy już dłużej czekać.
To jednak nieprawda, że w tym konflikcie nie dają o sobie znać uprzedzenia rasowe. Nie jedź sam do okupowanych farm, nie szukaj weteranów, to jest naprawdę ryzykowne, poczekaj na jakiś wyjazd w większej grupie; ci ludzie alergicznie, agresywnie reagują na widok białego. W Harare, stolicy Zimbabwe, przestrogi mnożą dziennikarze francuscy, choć oni akurat nie są tu przyjmowani najgorzej: Francja nie kolonizowała tej części Afryki. Weterani nie lubią Amerykanów, Brytyjczyków nie cierpią. Ta fobia sprawia, że za wysłanników lub choćby sojuszników Londynu uznają z góry wszystkich białych. Ostrożni znajomi nie mają jednak pojęcia o pożytkach z lektur Sławomira Mrożka. On to, w „donosie” z wczesnych lat osiemdziesiątych (jako M’rożek), podzielił się z „Szanowną Organizacją Narodów Zjednoczonych” spostrzeżeniem, iż „Polacy to też murzyni, tylko biali (...) Że my są biali to nie jest nasza wina. Tak się złożyło”. Trzymałem się tego zapewnienia uporczywie. Poskutkowało.
Farma Imbwa
Moment nie był zły, bo akurat prorządowa prasa i telewizja mnożyły informacje o tworzeniu wspólnych komisji do spraw parcelacji ziemi przez czarnych weteranów i białych farmerów, zrzeszonych w swej Federacji CFU.