By wyobrazić sobie, co się będzie działo, gdy wejdzie w życie ustawa z 14 lipca o powszechnym uwłaszczeniu, należy przywołać z pamięci los mieszkań i innych nieruchomości rozdawanych za Bieruta, Gomułki, Gierka. Polska Ludowa bardzo lubiła być szafarzem dóbr, zyskiwać wdzięczność niczego nie posiadających obywateli – kosztem tych, którym udało się zgromadzić jakiś majątek. Pocieszające jest to tylko, że AWS, której posłowie przegłosowali w Sejmie wspomnianą ustawę, nie ma tak dużych możliwości, jak kiedyś PRL.
W Peerelu nikt nie był pewnym tego, co posiada. W ciągu jednej nocy złotówka mogła stracić (jak to się stało w 1950 r.) dwie trzecie swej wartości, w wyniku czego przepadało ludziom, co przez lata oszczędzali. Do właściciela mieszkania przychodziły nieznane osoby z wydanymi przez kwaterunek nakazami na pokój lub dwa, „z używalnością kuchni” – i musiał on natychmiast owe pokoje dla nowych użytkowników opróżnić. Nieraz musiał opróżnić całe mieszkanie lub willę, bo były potrzebne komuś, kto ze szczególnym poświęceniem budował socjalizm. Działo się to wszystko w imię sprawiedliwości społecznej. Była ta sprawiedliwość jednym mniej, innym bardziej przychylna. Jak każdy przywilej rozdawany „po uważaniu”, można było przydział kwaterunkowy kupić za łapówkę, przehandlować, przekazać krewnym bądź też zwrócić właścicielowi, biorąc odeń – z rączki do rączki – wysokie odstępne.
W tak zwanej spółdzielczości mieszkaniowej działy się rzeczy podobne. Teoretycznie – właścicielami majątku spółdzielni byli jej członkowie. O członkostwie decydowały jednak czynniki polityczne oraz siuchta. Utarła się zresztą praktyka, wedle której znaczna część mieszkań – stanowiących przecież mienie spółdzielcze – znajdowała się w gestii władz partyjnych i administracyjnych.