Przed nami są tylko Irlandczycy – 3,17 kg na głowę, i Anglicy – 2,65 kg. Daleko za nami pozostają Niemcy i Francuzi – ledwo 200 g.
W ostatnich miesiącach nasiliła się ofensywa producentów i sprzedawców herbaty, organizujących prezentacje, festiwale i mistrzostwa parzenia. Powstają też – i to nie tylko w dużych miastach – herbaciarnie. Można w nich wypić filiżankę doskonale zaparzonej herbaty z wybranego przez siebie gatunku oraz kupić herbatę paczkowaną bądź na wagę, a także wszelkie niezbędne do herbacianego rytuału akcesoria. Cieszę się z tego niezmiernie. Jestem bowiem herbacianym maniakiem.
Pijam herbatę od zawsze. Najpierw była z mlekiem – taki napój systematycznie podawała mi moja babcia Greczynka o pięknym imieniu Eufrozyna. Do tego dostawałem rogaliki lub słodkie bułeczki, które koniecznie musiałem maczać w owej przesłodzonej herbacie. I, mimo tych tortur, trwających niemal przez całe dzieciństwo, nie znienawidziłem herbaty.
W czasach licealnych i studenckich piłem herbatę częściej niż inne napoje. Udało mi się jednak wyrwać spod opiekuńczych skrzydeł babci i sam zacząłem przyrządzać napar. Wtedy to – co było podkreśleniem samodzielności i odcięcia się od zwyczajów rodzinnych – przestałem herbatę słodzić.
Moja młodość przypadła na lata 60. To epoka decydowała o wszelkich wyborach. Dotyczyło to również herbaty. Piłem więc Ulung, Madras i – zdecydowanie najlepszą z nich – Cejlon.
Minęły lata, a prawdę mówiąc, epoki całe, zmieniały się ekipy rządzące, a nawet ustroje. A ja pozostałem wierny herbacie. Tyle że wreszcie sam mogłem decydować o wyborze gatunków. Piłem więc herbaty chińskie, indyjskie, cejlońskie.