Jadąc dziwnymi skrótami po departamentalnych drogach (po polsku tłumaczy się to na połączenia czwartego odśnieżania) znaleźliśmy się z Basią w wiosce Heilles, koło Beauvais. Gdyby w Polsce był taki kościół z XII wieku, stanowiłby atrakcję turystyczną reprodukowaną na pierwszych stronach przewodników. Tutaj to banał. Nie wzmiankuje o Heilles nawet atlas drogowy. I cóż z tego, ta wciśnięta między wzgórza wiocha jest oczu oczarowaniem. A niedaleko, trzeba tylko przejechać przez Beauvais (tutejszej niedokończonej katedrze poświęciła Hanna Malewska swoją jakże niesłusznie zapomnianą powieść „Kamienie wołać będą”), jesteśmy już w Gerberoy – miasteczku róż, i wąchając kwieci zapach depczemy po szesnastowiecznych uliczkach. Czyż może być coś piękniejszego?
Ale do Heilles przyjechaliśmy nie przez przypadek. Przyjaciele zaprosili nas tam na występ chóru Halka z Piekar Śląskich. Pojechaliśmy myśląc, że na takim zadupiu trzeba „robić publiczność”, rozsiądziemy się na dziesięć miejsc, a klaskać będziemy za dwadzieścia. Nic z tego. Romański kościół wypełniony był po brzegi. Zjechał się bez mała (i to w trakcie mistrzostw Europy w piłce nożnej) cały departament. Nasi (w przeciwieństwie do tych ze wzmiankowanych mistrzostw) nie zawiedli. Trzykrotne bisy i owacje na stojąco. Na koniec odśpiewać miała jeszcze Halka, razem z miejscowymi, Beethovenowski hymn europejski. Tego jednak nie doczekałem z powodu pęcherza. Nie będę opowiadał, jaką jest żenadą przepychanie się do wyjścia pośród zachwyconych, i liczących na kolejne bisy, słuchaczy. Wreszcie jednak dotarłem do drzwi i... co dalej... Na prawo jakieś schodki prowadziły w dół, w kierunku błogosławionego lasku, w którym schować się można za drzewo. Niestety, zagrodzone. Na północ szosa, na południu zamknięty kort tenisowy, na wschód kościół, z którego właśnie wyszedłem, na zachód domek z ostrzeżeniem o „złych psach”.