Matt Murphy, 22-letni student i miłośnik baseballu z Nowego Jorku, wybierał się w sierpniu zeszłego roku na wakacje do Australii. Po drodze czekał na przesiadkę w San Francisco i choć na co dzień jest kibicem nowojorskich Metsów, postanowił skorzystać z okazji i wstąpić na mecz drużyny Giants z San Francisco. Zapobiegliwie kupił bilet z kilkutygodniowym wyprzedzeniem – miał nadzieję, że do jego przyjazdu do Kalifornii pałkarz Gigantów Barry Bonds nie zdąży pobić trzydziestoletniego rekordu w liczbie home runów, czyli wybić piłki poza boisko.
Był wieczór 7 sierpnia. Stadion, a wraz z nim cała Ameryka, czekał na najważniejsze uderzenie w karierze pałkarza Gigantów i jedno z najważniejszych w dziejach baseballu. Wreszcie Bonds się przełamał. Rywal z Waszyngtonu rzucił piłkę na tyle nieumiejętnie, że pałkarz nie miał kłopotów z wyekspediowaniem jej w trybuny – piłka przeleciała 133 m i wpadła w ręce Matta Murphy’ego. Natychmiast Murphy został stratowany i przygnieciony przez kilkudziesięciu kibiców, którzy bezskutecznie próbowali odebrać mu zdobycz.
Opuszczał stadion pod eskortą policji, pokiereszowany i w podartym ubraniu, musiał opóźnić wyjazd do Australii. Z obawy przed reakcją zazdrosnych i nieobliczalnych fanów złożono piłkę w depozycie bankowym, zatajono nazwę hotelu, w którym Murphy się zatrzymał, przez kilka kolejnych dni o jego bezpieczeństwo troszczyła się policja. Nowojorczyk z miejsca trafił na pierwsze strony gazet i do telewizyjnych talk-shows, podziwiano go jako „człowieka, który złapał historię”. Przy okazji znakomicie zarobił – na zorganizowanej później aukcji anonimowy nabywca zapłacił za historyczną piłkę 752 tys. dol.
Jak większość Europejczyków, nie słyszeliśmy nigdy o rekordzie Bondsa i szczęściu Murphy’ego, nie wiemy, co to jest home run i nie potrafimy wytłumaczyć zasad baseballu.