Archiwum Polityki

Witajcie w życiu pozagiełdowym

W Londynie tysiące niedawnych krezusów z sektora bankowego, średnia wieku około 28 lat, straciło pracę, wielotysięczne zarobki, snobistyczny styl życia i reputację. Sprzątają po nich syndycy masy upadłościowej, średnia wieku około 28 lat.

Koledzy Moniki Fairfax z działu analiz rynków wschodzących londyńskiego Citi Banku zaczęli znikać w drugiej połowie września 2008 r. To odbywało się tak: najpierw w kieszeni odzywał się sygnał blackberry’ego. Kolega mówił do telefonu: „Cześć Jane, nie ma sprawy, zaraz zajrzę”. Często nie pojawiał się na górze, choć na wieszaku ciągle wisiał jego płaszcz. Po godzinie jego służbowa komórka powtarzała komunikat, że numer jest nieprawidłowy. Następnego dnia z biurka znikały rzeczy.

Monika przyznaje, że silniejsza od ciekawości była angielska zasada nieingerowania w prywatność, więc nie próbowała dzwonić do domów znikających kolegów. Zwłaszcza że po 14 godzinach spędzanych w biurze i kolejnych trzech w metrze prywatność jest mocno zredukowana.

W tydzień po pierwszych zniknięciach ludzie zaczęli panicznie bać się niespodziewanie dzwoniących telefonów.

– Jeśli wtedy nie powyskakiwaliśmy przez okna, to dlatego, że nie potrafiliśmy ich otworzyć – żartują dzisiaj, gdy zbliża się trzecia runda zwolnień, do czego wszyscy, którzy przetrwali, zdążyli się przyzwyczaić. – Szefom chodzi o cięcie kosztów. Ale jeszcze bardziej o psychologiczny komunikat dla inwestorów: patrzcie, to jest nasza zdecydowana odpowiedź na kryzys – tłumaczy Monika.

W 2007 r. ceny akcji Citi Group zwyżkowały, osiągając poziom 55 dol., ale pod koniec roku zaczęły spadać. Szefowie mówili: „kiedy dobiją do 10 dolców – strzelimy sobie w łeb”.

– Dziś kosztują 8 dol. I żyjemy – mówi Monika. Obserwuje, że metody eksterminacji w jej macierzystej firmie stały się bardziej humanitarne.

– W banku blisko Moorgate jest znacznie gorzej

. Wracasz z toalety i już żaden klawisz w komputerze nie działa.

Polityka 51.2008 (2685) z dnia 20.12.2008; Ludzie; s. 44
Reklama