Nie należy prognozować, a już przyszłości zwłaszcza – przestrzegał przytomnie Yogi Berra. Kto na początku XX w. przewidziałby Zagładę oraz powstanie Izraela? Kto pięćdziesiąt lat później przewidziałby, że prawica wyrzeknie się politycznego antysemityzmu, a przejmie go lewica; że religijny antysemityzm stanie się specjalnością muzułmanów, nie chrześcijan; że istnieniu Izraela zagrażać będą atomowe aspiracje Iranu; i że na całym świecie znajdą się ludzie zapewniający, iż Zagłada nigdy nie miała miejsca?
Nie oznacza to jednak, że nie należy podejmować wysiłku prognozy. Wszelkie bowiem przewidywanie zawsze jest analizą, i tylko z pozoru skierowane jest ku przyszłości. W istocie prognozujemy nie ze względu na przyszłość, lecz na teraźniejszość, usiłujemy zrozumieć to, co jest, a nie to, co będzie. W tym celu zaś nieuchronnie badać musimy przeszły, a nie przyszły bieg wypadków, tylko ten bowiem dostępny jest naszemu poznaniu.
W cieniu Zagłady
Jedno, choćby najbardziej nawet pobieżne, spojrzenie wstecz wystarczy, by się przekonać, że tak jak w drugiej połowie minionego stulecia – choć nie w ten sam sposób – doświadczenie żydowskie w XXI w. dokonywać się będzie w cieniu Zagłady. Powody po temu są trzy: Zagłada była niewątpliwie najważniejszym doświadczeniem w całym biegu żydowskiej historii, przynajmniej od wydarzenia u stóp góry Synaj. Tak jak wydarzenie to nie tylko ukształtowało Żydów, ale ich ukonstytuowało (narodem, i to wybranym, staliśmy się dopiero na skutek przyjęcia Przymierza; wcześniej byliśmy jedynie potomstwem Abrahama), tak Zagłada uczyniła z Żydów coś więcej niż naród: wspólnotę losu. „Nie poczuwam się do żadnej solidarności z żydowskim narodem… ale poczuwam się do solidarności z popiołami Oświęcimia” – pisał wybitny polski intelektualista, którego istotnie o jakąkolwiek inną żydowską solidarność podejrzewać nie sposób.