Kilka lat temu, po przemówieniu, runął jak długi, potykając się o drewniany stopień podestu. Tłum zamarł. Który stolarz robił podest? Gdzie ten sukinsyn jest teraz, do cholery? Cojones, powiesić go za nie!
Tymczasem Fidela zawieziono do szpitala. Potrzebny był zabieg, bo rzepka zgruchotana. Castro zgodził się na operację, ale bez znieczulenia. Musi być przytomny, bo co będzie, jak prezydent Bush zaatakuje wyspę? Brat Raul jest ministrem obrony, on się nie przewrócił na trybunie. Ale do obrony potrzebne jest nie kolano, a głowa. A Raul to nie ten numer kapelusza. Tu trzeba myśleć o tym, że skoro Bush zaatakował, to trzeba bronić Kuby w taki sposób, żeby samemu zginąć. Bo to już chyba ostatnia okazja, o jakiej Fidel marzy: zginąć na polu bitwy, broniąc Kuby przed inwazją gringos. Ale Bush nie chce zrobić mu tej przysługi. Fidel krzyczy z bólu, chirurg mówi: Commandante, cicho!
Fidel doszedł do siebie po operacji, minęło kilka lat. Przyjechał stary przyjaciel García Márquez. Mówi, że jeśli Fidel umrze, on przestanie odwiedzać Kubę.
Fidel zobowiązał się, że jeśli nie zabiją go gringos, umrze ostatni.
I tak, dzięki osobistym gerontologom, było do tej pory. Lecz znowu nachodzi bieda. Trzeba dokonać resekcji części przewodu pokarmowego. Tego już nie da się zrobić na żywca. Trzeba oddać władzę. Fidel z goryczą przekazuje ją Raulowi. Władza absolutna ma to do siebie, że kiedy odchodzi, to wraz ze zmysłami. Fidel wydaje się kimś niespełna rozumu, a zawsze z niego słynął, inna rzecz, że używał umysłu w sposób absurdalny, do celów niedorzecznych.
I teraz też to robi. Staje się felietonistą. On, polityk światowy, który dusił się na zbyt małej Kubie, który rozgrywał przeciwko sobie – albo myślał, że rozgrywa – obydwa supermocarstwa, staje się nagle autorem tekstów do partyjnego dziennika „Granmy”.