Trzeba powiedzieć sobie uczciwie: nasi politycy piją. A jak się już napiją, to niestety nie położą się jeden z drugim na tapczanie, przed telewizorem, tylko zaraz do Sejmu na głosowania walą i dawaj przed kamerami się wypowiadać o tym, że coś tam, coś tam, albo za kółkiem wózka golfowego siadać i podążać hen przed siebie, gdzie zmęczone oczy, czerwone jak u rozrabiającego w kapuście zająca – poniosą.
Dlaczego nasi politycy muszą pić w kraju, mniej więcej wiadomo, ale dlaczego piją za granicą? Niewykluczone, że dlatego, iż akurat właśnie tam są i chce im się pić. Ale może prawda jest bardziej złożona i wieloaspektowa; może piją dlatego, że zagranica to teren specyficzny, niełatwy, że – mówiąc szczerze – za granicą nikt ich nie rozumie, a oni też mało kogo rozumieją.
Przykład dwóch posłów PiS w hotelu na Cyprze pokazał, że od tego niezrozumienia do pochopnych, niesprawiedliwych oskarżeń o niszczenie mienia w stanie nietrzeźwym jest bardzo blisko. W ich przypadku niezrozumienie okazało się tak potężne, że do dzisiaj nikt w kraju ani na Cyprze nie rozumie, jak doszło do tego, że posłowie PiS byli pijani, mimo że niczego nie wypili, i w jaki sposób jeździli wózkiem golfowym, którym nie mogli jeździć, bo brali antybiotyki. Miejmy nadzieję, że zrozumie to sąd, który będzie sprawę badał.
Na szczęście są politycy, którzy żadnych antybiotyków nie biorą i za granicą nie usiłują tworzyć wokół siebie atmosfery niezrozumienia i dwuznaczności, a jak się upiją, to wiedzą, że się upili, i nawet wiedzą, w jakiej sprawie. Często zresztą jest to sprawa naprawdę poważna, wymagająca szybkiego i stanowczego wypicia.
Złapany niedawno polski konsul w Vancouver od początku nie krył, że jadąc swoim Volvo, uderzył w wóz strażacki i nie zatrzymał się i że strażacy ruszyli za nim w pościg, a gdy po kilku minutach dogonili go i wezwali policję, okazało się, że konsul miał wprowadzone do organizmu 2,6 promila alkoholu.