Jego filmy przypominają wiersze albo odręcznie malowane obrazy. Wszystko rozgrywa się w emocjonalno-myślowych sekwencjach. Na pograniczu wyobraźni, zawiedzionych nadziei, sceptycyzmu.
Kino Tadeusza Konwickiego, które uparcie tworzył przez 30 lat, zawsze było osobiste, niepodrabialne, wyjątkowe, niepasujące ani do antyheroicznej szkoły polskiej, ani do atakującego komunę moralnego niepokoju. Miało własny rytm, swoją mitologię pełną romantycznych zjaw i rozpalonych gorączką widziadeł. Opisywało zmagania inteligenta z narodowymi kompleksami, z demonami historii. Wypaleni ludzie, obarczeni tragiczną pamięcią wojennych wspomnień, oprócz zwykłych zdań chętnie szepczą tajemnicze zaklęcia, magiczne formuły. Na przykład: „nasze grzechy tułają się po nocy” („Salto”). Albo: „chcę się ratować z mego dzieciństwa” („Jak daleko stąd, jak blisko”). Urodzony na Wileńszczyźnie Konwicki kręcił filmy rzadko, co kilka lat. W sumie ma ich w dorobku zaledwie sześć (nie licząc krótkiego metrażu), znacznie mniej niż napisanych powieści i książek. Lecz wszystkie należą do ścisłego kanonu polskiej kinematografii. Jego debiutancki film „Ostatni dzień lata” z 1958 r. wyprzedzał modę na nowofalową estetykę. Nigdy nie był ulubieńcem publiczności. Jego filmy nie zdobywały masowego uznania. Opierały się na z trudem budowanym dialogu, raczej medytacji, wymianie refleksji i emocji, niż na konwencjonalnej akcji. Wydany właśnie box z trzema arcydziełami Konwickiego: „Jak daleko stąd, jak blisko”, „Doliną Issy”, „Lawą” (jako bonus dołączony jest dokument o nim Andrzeja Titkowa „Przechodzień”) przypomina jego autorskie dokonania.