Archiwum Polityki

Media publiczne bez cnoty

Komunizm czy demokracja – jedno się nie zmienia: władza zawsze jest niezadowolona z mediów. PZPR miała w rękach wszystko – radio, telewizję, kinematografię, no i – oczywiście – prasę (z wyjątkiem kliku tytułów chronionych przez Kościół). A mimo to cenzura miała pełne ręce roboty, zaś towarzysze z kierownictwa – pełne usta wyrzutów.

W „ocenie” „Polityki”, sporządzonej w końcu lat 60. przez ówczesnych włodarzy mediów – Stefana Olszowskiego i jego pomocników – dostało się m.in. Zygmuntowi Szelidze, który specjalizował się w problematyce gospodarczej, za przygnębiający reportaż ze Zgorzelca. Gdy Szeliga próbował się bronić, „Funio” Olszowski – który był panem i władcą „przekaziorów” (jak je nazywał Marek Nowakowski) – podniósł głos i krzyknął: „Goerlitz, towarzyszu Szeliga, Goerlitz!”. Wyciągając brudy ze Zgorzelca, Szeliga działał na rzecz odwetowców bońskich.

Mnie także się dostało, choć blizny mam niewielkie. Odczytując „ocenę”, tow. Gołębiowski (wówczas zastępca kierownika Biura Prasy KC) powiedział z wyrzutem, że moje reportaże z Wietnamu były obiektywistyczne, „mogłyby się ukazać w »Le Monde« albo w innej gazecie burżuazyjnej”. Trudno było o zarzut bardziej kompromitujący.

Od tamtego czasu minęło prawie pół wieku, ale jedno się nie zmieniło: media są wszystkiemu winne. Od Tadeusza Mazowieckiego po braci Kaczyńskich – „przekaziory” nie spełniały oczekiwań. Szczególnie nienasycony jest PiS. Jego głodu na pochlebstwa nie zaspokoi nikt. Nawet własnoręcznie wyselekcjonowany i namaszczony na prezesa TVP przez prezesa PiS, Bronisław Wildstein, ba, nawet prawa ręka prezydenta Kaczyńskiego Andrzej Urbański okazał się Judaszem, który zatrudnił Tomasza Lisa.

Polityka 5.2009 (2690) z dnia 31.01.2009; Passent; s. 96
Reklama