W Unii Europejskiej protekcjonizm jest oficjalnie tępiony i zakazany (chyba że są tzw. warunki szczególne, a uznane przez Komisję), ale w praktyce bywa z tym różnie. W ostatnich miesiącach mocne wsparcie dostał od kilku rządów sektor finansowy i motoryzacyjny. Jest też obawa, że takie działania będą się rozprzestrzeniać.
Polska, jak na razie, stara się od tego rodzaju praktyk trzymać z daleka, a nawet, ustami premiera, stanowczo je potępia. Do tej pory mogła sobie na to pozwolić, bo polskie firmy nie w pełni poczuły skutki światowej recesji. Ale teraz pojawił się apel jednej z ważnych i nieźle funkcjonujących branż (nowoczesne hutnictwo pozostaje magnesem przyciągającym do Polski m.in. wielkie firmy motoryzacyjne i AGD) o wsparcie i pomoc.
Jesienią 2007 r., a więc pod koniec kilkuletniej stalowej hossy, UE podpisała z Rosją umowę wyznaczającą limit 3,1 mln ton stali, która rocznie może trafić na unijny rynek. – To był rozsądny kompromis, do przełknięcia dla unijnych producentów – mówi Romuald Talarek, prezes Hutniczej Izby Przemysłowo-Handlowej. W czasach dobrej koniunktury taką ilość importowanej stali europejski rynek łatwo wchłaniał. – Pośrednicy robili świetne interesy na dobrej jakościowo, ale tańszej rosyjskiej stali. To był okres, kiedy światowy popyt przewyższał o kilkadziesiąt milionów ton podaż. Nikt też nie zwracał uwagi, w jakich warunkach rosyjska stal jest wytapiana i jak to wpływa na środowisko.
Potem przyszedł 2008 r. I też dobrze się zapowiadał. – Zastanawialiśmy się nad wzrostem produkcji, planowaliśmy inwestycje rozwojowe, do głowy nikomu nie przychodziło, że jesteśmy w przededniu dramatycznego kryzysu – przypomina Stefan Dzienniak, wiceprezes Arcelor-Mittal Poland.