Artykuł „Czynnik nieludzki” („Polityka” 16), w którym znalazły się relacje trzech matek opisujących horror na oddziałach pediatrycznych, zakończyliśmy apelem do czytelników, by podzielili się z nami swoimi przeżyciami. Nadeszły listy z całej Polski; opowieści pełne bólu, złości, bezradności. Choroba i hospitalizacja dziecka zawsze są dramatem. Jednak system służby zdrowia i postawy lekarzy mogą je zmienić w traumę, której długo nie da się zapomnieć.
6-latek ze złamaną ręką trafia do szpitala w Ostrowcu Świętokrzyskim. Lekarz z izby przyjęć odsyła go do Warszawy, gdzie chłopiec jest zameldowany. Nie podaje nawet środków przeciwbólowych. Nie usztywnia ręki na dwustukilometrową podróż. Ze zwykłego złamania robi się złamanie z przemieszczeniem, zakończone 3-miesięcznym gipsem i roczną rehabilitacją.
Warszawa, 9-miesięczny chłopczyk po upadku zaczyna tracić przytomność. Przerażeni rodzice z dzieckiem na ręku odsyłani są z miejsca na miejsce. Błagają o karetkę, chłopiec czuje się coraz gorzej. Gdy wreszcie dostanie pomoc, okaże się, że ma pękniętą czaszkę i rosnący krwiak. Od wypadku do momentu, gdy zajął się nim lekarz, upłynęło sześć godzin.
Rzadko, ale nadal zdarzają się sytuacje, gdy obecność rodziców przy dziecku jest ograniczana.
Czytelniczka z Gniezna opisuje, jak kilka lat temu jej syn trafił do szpitala z otwartym złamaniem, a ona mogła go odwiedzać tylko w godzinach wizyt. Gdy przyjechała w dniu operacji, zastała dziecko skręcające się z bólu, bo po zabiegu nie podano mu środków znieczulających. Na oddział wcześniaków we Wrocławiu nie mają wstępu ojcowie – ze względów epidemiologicznych, jak tłumaczy szpital, podczas gdy w dowolnych porach kręcą się tam zastępy studentów.
Czytelniczka z Warszawy opisuje, że przed przyjęciem dziecka do jednego z warszawskich szpitali musieli z mężem podpisać regulamin, w którym deklarują zgodę na nieobecność przy dziecku w dobie pooperacyjnej i ograniczenie prawa do przebywania przy jego łóżeczku w ciągu dnia do jednego rodzica.