Archiwum Polityki

Kultura debaty

Kraj się rozdebatował, debata goni debatę, warto zatem pokusić się o pierwsze podsumowania.

Otóż wyraźnie rysuje się prawidłowość, że debata, do której nie dochodzi, jest o wiele ciekawsza od tej, do której doszło. Nieodbyta debata jest mniej hałaśliwa, utkana z niedopowiedzeń, i nie razi dosłownością, przez co może dostarczyć masę emocji zarówno publiczności jak i potencjalnym uczestnikom. O takiej debacie mówi się w mediach, przeprowadza się analizy, kto czego nie powiedział, ale mógłby powiedzieć, gdyby debata się odbyła. Zaproszeni do telewizyjnego studia specjaliści dyskutują o tym, jakich merytorycznych argumentów użyłyby w debacie poszczególne strony, jakie kwity wyłożono by na stół. Prezentuje się badania opinii publicznej, które ukazują, kto i jak wysoko wygrałby debatę. Swoich kandydatów na potencjalnych zwycięzców debaty wskazują widzowie i przedstawiciele mediów, od czasu do czasu do dyskusji włącza się episkopat.

Szczególnie pasjonujący jest moment, w którym poszczególne strony zarzucają sobie, że to z ich winy nie doszło do debaty. Jedna strona wymienia powody, dla których nie mogła się stawić na debatę (zła data, godzina lub miejsce debaty, zbyt późne powiadomienie o debacie, niejasne intencje organizatorów debaty), zaś druga strona wykazuje, że tamta strona kłamie, gdyż mogła przyjść na debatę, tylko się bała. W wyniku wielkiej medialnej dyskusji wszystkie strony mają równe szanse ogłoszenia swojego zwycięstwa w debacie, wygrana jest także publiczność, która nie musi debaty oglądać.

O ile do debat, do których nie dochodzi, zaprasza się zwykle osoby najwłaściwsze do udziału w danej debacie, o tyle na debaty, do których dochodzi, przybywają osoby przypadkowe, w dodatku czytające z kartki.

Polityka 22.2009 (2707) z dnia 30.05.2009; Fusy plusy i minusy; s. 102
Reklama