Archiwum Polityki

Ktoś, komu się udało

Dzień był zimny, podszyty wiatrem. Mój przyjaciel z Nowego Jorku przyszedł na spotkanie w marynarce. Prawda, pod nią nosił wywatowaną kamizelkę, ale czy to jest odpowiedni strój w listopadzie? Nawet podchorążowie, powstańcy z 1830 r. nosili się cieplej.

– Ja jestem przyzwyczajony do niskich temperatur – roześmiał się Adam. – Jako dziecko wychowałem się na Syberii. W łagrze, gdzie Stalin postanowił wyhodować odmianę mrozoodpornego grażdanina.

– Kiedy wróciliście z tego laboratorium?

– Dopiero w czterdziestym szóstym. Po uprzednim postoju na Ukrainie. Tam starano się doprowadzić nas do jakiego takiego wyglądu: musieliśmy przybrać na wadze, żeby nie straszyć przechodniów stukotem kości. Na Ukrainie po raz pierwszy jadłem warzywa, zobaczyłem jabłko i biały chleb. Dopiero po kuracji pozwolono nam przekroczyć granicę. Nie wiem, jakim cudem ojcu udało się nawiązać kontakt z krewnym mieszkającym wtedy w Łodzi. Łódź stała się więc stacją docelową naszego powrotu.

– Ten krewny to kto?

– Okazało się, że figura. Ojca nie zaskoczyła jego kariera: komunizował jeszcze w szkole. O studiach na polskich uniwersytetach nie mógł marzyć, wysłano go do Berlina, potem z Berlina pojechał do Wiednia. Skończył prawo, wziął udział w wojnie w Hiszpanii, przesiedział się w łagrze w Rosji. Wmaszerował do kraju z I dywizją.

– Wyjechał po was na dworzec?

– I to właśnie dało mi do myślenia: za samochodem krewniaka jechał eskortujący go łazik. Z dworca zajechaliśmy do domu, z budką wartowniczą koło bramy i drugą budką na wewnętrznym podwórku. Ojcu dało to jeszcze więcej do myślenia niż mnie: niemal natychmiast podjął decyzję o wyjeździe do Krakowa.

Polityka 22.2009 (2707) z dnia 30.05.2009; Groński; s. 105
Reklama