Było jak w filmie: prezydenta Hondurasu obudziły strzały, zamaskowani żołnierze wyciągnęli go z łóżka, odstawili furgonetką na lotnisko i wyekspediowali w piżamie do Kostaryki. Kilka godzin później parlament w stolicy kraju Tegucigalpie powołał tymczasowego prezydenta, a mieszkańcy, zamiast protestować przeciwko wojskowemu zamachowi stanu, ustawili się w kolejkach pod sklepami.
Prezydent Manuel Zelaja próbował powtórzyć wyczyn swojego wenezuelskiego przyjaciela Hugo Chaveza – obalono go na godzinę przed rozpoczęciem referendum nad zniesieniem limitu kadencji prezydenckich. Wcześniej sąd najwyższy nakazał prezydentowi przywrócenie na stanowisko głównodowodzącego armii, a gdy Zelaja odmówił, sędziowie wezwali wojsko do usunięcia go z urzędu.
Siedmiomilionowy Honduras, drugi co do wielkości kraj Ameryki Środkowej, żyje głównie z eksportu bananów i kawy. W obronie Zelaja stanęli wszyscy lewicowi prezydenci latynoamerykańscy, na czele z Chavezem, który grozi interwencją, jeśli junta zaprzysięgnie nowy rząd. Zamach stanu, pierwszy w Ameryce Południowej od końca zimnej wojny, potępił też prezydent USA.