Chet Baker, My Funny Valentine
Uroda Jamesa Deana, genialne wyczucie instrumentu i talent wokalny. Tak opisywano Cheta Bakera, kiedy w 1953 r. zwyciężył w ankiecie „Down Beatu” jako najlepszy trębacz, dystansując samego Milesa Davisa. Davis, zaledwie trzy lata starszy od Bakera, był dla niego wzorem, uwielbianym idolem. Historycy muzyki wymieniają obu jako najwybitniejszych reprezentantów cool jazzu, ale Baker zawsze lojalnie przyznawał, że wszystko zawdzięcza Milesowi. Być może była to przesadna skromność białego muzyka, który w wieku 24 lat niespodziewanie dla siebie znalazł się w panteonie jazzowych sław. Bo wystarczy posłuchać, jak Baker gra i jak śpiewa, by odkryć, że był talentem niezwykłym. Nieprzypadkowo w 1952 r. włączył go do swojego zespołu Charlie Parker (właśnie na miejsce Milesa Davisa), który chwalił go, że gra „w sposób czysty i prosty”.
Zaletą młodego trębacza była jednak nie tylko owa czystość i prostota, ale przede wszystkim to, co jazzmani nazywają feelingiem, czyli wyczucie frazy i ducha utworu muzycznego. Taką muzyczną empatią popisał się Baker już na płycie Gerry’ego Mulligana „Gerry Mulligan Quartet”. Jego solówka na trąbce w balladzie „My Funny Valentine” spowodowała, że ten jazzowy standard od tamtej pory do dziś kojarzy się z Bakerem właśnie. I nie przypadkiem wydana przez Blue Note w 1994 r., a teraz włączona do jazzowej kolekcji „Polityki”, płyta Cheta Bakera nie mogła nazywać się inaczej niż „My Funny Valentine”. Ciekawe, bo na tej płycie w tytułowym utworze Baker nie gra na trąbce, ale śpiewa. To nie jest tak zwany wielki głos, raczej delikatny, czuły i naturalnie wysoki.