I znowu obchodzimy półokrągłą rocznicę Powstania Warszawskiego. Znowu prężą się piersi pod ordery, a młodzieży wmawiamy, że co było politycznym idiotyzmem, błędem, klęską i zatraceniem, jest wzorcem, z którego należy brać przykład i czerpać patriotyczne natchnienie. Śmierć każdego żołnierza z formacji okupacyjnych opłaciło życiem około stu mieszkańców Warszawy. Bilans straszliwy, ale najzupełniej logiczny, gdy rzuca się młodych ludzi z kilkoma granatami do ataku na uzbrojone po zęby bataliony. Profesor Jan Ciechanowski wspomina, że kiedy jego bezpośredni dowódca porucznik „Zygmunt” powiedział rozkazodawcy ze sztabu, że nie może nacierać, bo jego chłopcy mają tylko siedem pistoletów i trzy karabiny, ów odpowiedział z rozpaczą: „A ja mam scyzoryk. Szczęść Boże”. Jest nihilizmem posyłanie na ofiarny stos pokolenia, skazywanie na śmierć miasta. Bowiem skarbów sztuki, bibliotek, archiwów, miejsc pamięci, dorobku pokoleń nie zastąpi nikt i nic.
Potem źli komuniści odbudowali pieczołowicie Starówkę i trasę królewską. Dorzucili nawet Barbakan i jakieś fragmenty murów wysnute z archeologicznych badań. Owszem, jest to scenograficzna makieta, ale zaczęła jakoś funkcjonować w społecznej świadomości. Nawet wystylizowany kataryniarz z wyleniałą papugą pojawił się na Starym Rynku. Turystyczna wizytówka spełniała swoją rolę. Autentyczne życie miasta ucieka jednak zawsze tak samo od oficjalnych placów Defilad, jak i od pseudostarych dekoracji. Odtwarza się, gdy z autentyku pozostały gruzy, w nowych, czasem zgoła niespodziewanych miejscach. I tak Wacusia z Nowego Światu zastąpił Bar pod Dwójką z okolic placu Unii Lubelskiej, Ziemiańską – kawiarnia Czytelnika, Spatif (tak właśnie pisany) i stołówka Związku Literatów, Liję – Kameralna, Kaszmirówkę – Złota Kaczka etc.