Jeden z najwyższych polskich dowódców zakwestionował publicznie politykę afgańską ministra obrony. Kryzys na szczytach polskiej armii wybuchł po śmierci jednego z polskich oficerów na polu walki w Afganistanie. Media postawiły pytanie, jak do tego doszło. I dobrze, że postawiły. O Afganistanie, o naszej misji warto dyskutować. Gorzej, że do dyskusji włączył się gen. Waldemar Skrzypczak. Zrobił to jak dyletant, co na jego stanowisku jest niedopuszczalne. Ktoś taki nie może iść do mediów z insynuacjami, że jacyś urzędnicy wojskowi sabotują – bo tak to zabrzmiało – polską misję w Afganistanie. Rzuca to cień nie tylko na resort obrony, lecz na rząd i państwo polskie. Jak to świadczy o Polsce – nie tylko w oczach Polaków, bo przecież jesteśmy w Afganistanie w sojuszu z innymi? Dreszcz idzie po plecach, kiedy słyszymy, że dowódca naszych wojsk lądowych nie panuje nad emocjami. Nie można się czuć bezpiecznie po takim wyznaniu. Skrzypczaka należało momentalnie dymisjonować, bo obudził upiory wojny wojska z cywilami. I nic tu nie zmienia fakt, że generał jest popularny wśród żołnierzy, miał dobrą wolę, jest za nim wdowa po kpt. Ambrozińskim i że bronili go inni emerytowani wojskowi lub niektórzy politycy opozycji.
Afganistan to jest poważny temat, ale insynuacjami się go nie załatwi. „Kompleks wojskowo-przemysłowy” lobbujący na rzecz jak największych nakładów na wojsko i takich czy innych zakupów broni i sprzętu u tych, a nie innych producentów to naturalnie dopust wielu państw demokratycznych. Jednak w demokracji nie może być tak, że generał w czynnej służbie wystawia cenzurki rządowi lub zgłasza listę żądań do natychmiastowego wykonania. System, w jakim cywilny minister staje na baczność przed generałem, nazywa się junta, a nie demokracja.