W czasach, gdy głośny znaczy ważny, ona potrafiła być cicha i ważna. W czasach, gdy liczy się tylko to, co nowe, umiała mówić rzeczy stare w taki sposób, by były użyteczne jak nowe. Jej siłą była pewność. Nie pewność siebie, ale wiara innych, że jej słowa są pewne. Dla pokiereszowanej polskiej humanistyki, naznaczonej śladami rozmaitych ukąszeń, kompromisów, prób, wiraży, kryzysów i mód, w obliczu których niemal każdy przynajmniej raz zgubił drogę, zbłądził i znalazł się po złej stronie, była jak Gwiazda Polarna, dzięki której błądzący zawsze mogli zrozumieć swoje położenie i wrócić do domu. Innej gwiazdy, tak nieomylnie wskazującej kierunki i położenia, nie mieliśmy od dawna i może nie będziemy już mieli. Bo do takiej roli potrzeba tej wyjątkowej synergii szlachetności, rozumu i doświadczenia, której wytworzenie stało się możliwe tylko jako uboczny efekt przełomów i tragedii XX w.
Subtelna panienka z ziemiańskiego domu, odważna konspiratorka, więźniarka, łagierniczka, sybiraczka, późna repatriantka i bardzo spóźniona, ale niebywale zdolna studentka filozofii, jako filozofka bardzo wcześnie – już koło pięćdziesiątki – zaczęła się wyzwalać do samodzielnego myślenia. I szybko stała się pierwszą polską filozofką wagi ciężkiej. Nie dlatego, że tworzyła wielkie, modne w nowoczesności konstrukty, ale dlatego, że budowała filozoficzną kulturę, łączącą niezwykłą trzeźwość myślenia, brak złudzeń, zdolność do radykalnego zmierzenia się z rzeczywistością życia i zarazem absolutnie wolną od wszelkiego cynizmu, zakorzenioną w tradycyjnych humanistycznych wartościach. Potocznie można powiedzieć, że jakimś niezwykłym sposobem udało jej się pożenić pragmatyzm z idealizmem, czyli ogień z wodą. I własnym życiem umiała pokazać, że to połączenie działa.
W swojej ostatniej książce „Tercet metafizyczny” napisała: „Śmierć przecina wszystko, nawet tę nadzieję na moje przetrwanie w pamięci naszego społecznego świata”.